Nie trzeba być znawcą muzyki ani dziennikarzem, aby jasno określić tę płytę mianem niewypału. Niegdyś zespół rockowy, dziś electro popowy duet brac Leto zawodzi. Na „stare” lata przy okazji pięciu krzyżyków na karku, panowie nie tylko zapomnieli o swoich gitarowych korzeniach, co nagrali drugą już płytę, która kierowana jest do wszystkich, tylko nie do własnych fanów.
Zasadniczy problem tej płyty to nie diametralna zmiana stylu, bo już od blisko dekady grupa sukcesywnie odcina się od tego, za co pokochały ją miliony, ale nawet wtedy, kiedy serwowali piekielnie nośne piosenki był w tym jakiś punkt i zapalająca iskra. Z czasem, panowie pogubili się na tyle, że dziś próżno szukać utworów na tej płycie, które są bezpośrednim dziełem braci Leto. W roli producentów i songwriterów widzimy (we wkładce) a słyszymy ludzi związanych z Imagine Dragons, One Direction i Maroon 5. Będę tutaj szczery i jednocześnie wyraże dezaprobatę z perspektywy sympatyka grupy – to słychać, a pop, jakkolwiek przyjemny by nie był, musi mieć coś więcej niż lekkość i uniwersalny (w tym wypadku pozytywny) przekaz.
Gdyby taki album wyszedł dekadę temu, pod innym szyldem, może kogoś ze wspomnianych wyżej zespołów z naciskiem na One Direction, mainstream biłby brawo. Dla aktora i self-made mana Jareda Leto, chyba niekoniecznie, bo ostatnie lata to seria wpadek, począwszy od dziwnych wyborów filmowych, przez niemal sekciarski zlot fanów na prywatnej wyspie, po dobór współpracowników. Rozumiem potrzebę podniesienia na duchu, a do tego rock w ostatnich latach nie do końca się nadaje. Mało tego, po mocno politycznej poprzedniej płycie odmiana ma swoje uzasadnienie, ale co z tego, skoro najlepszy z utworów na płycie, to jedyny w którym słychać gitary, w dodatku od raczej niezbyt kojarzonego z dobrym riffem, Eda Sheerana („World on Fire”).
Gitarowego tła w zasadzie nie ma przez cały czas trwania płyty. Nie uważam tego za całkowity minus, bowiem panowie już od lat grają na żywo w zestawieniu wokal, perkusja i towarzyszący im klawisz, do czego wszyscy zdążyli przywyknąć, ale tak mocne odejście od formuły w ktorej w utworach liczyły się emocje i żywotny puls, to wielkie rozczarowanie. Niezależnie czy mówimy tutaj o wielopłaszczyznowym, lekko tanecznym „Stuck” ( sprawdźcie świetny klip w reżyserii samego lidera), quasi-balladzie „Never Not Love You” czy arenowym „7:1” w dzisiejszym brzmieniu 30 Seconds to Mars, więcej filmowego charakteru niż intensywności zespołu rockowego. Nie pomaga również sam frontman który wyraźnie dał odpocząć własny strunom głosowym
serwując bardzo spokojne i bezpieczne linie, jak mniemam żeby pokazać odbiorcom subtelny świat ukojenia. Dziwi również tak częste wykorzystanie autotune kiedy za mikrofonem stoi naprawdę nie byle jaki wokalista. Zakładam jednak, że to efekt pomysłów producentów, którzy chcieli tym razem pokazać długowłosego celebrytę w nowej odsłonie kontrastującego z własnym bratem, którego słyszymy w najbardziej tanecznym i gotowym do remiksów „Midnight Prayer”.
W kategorii muzyka taneczna, mainstream i pop – panowie weszli na rejon z którego trudno będzie się wynieść. Strefa komfortu do której tak śmiało weszli, może być gwoździem do trumny, dyskredytującym zespół wśród zagorzałych fanów. Młodsi słuchacze, rozpoczynający przygodę z braćmi Leto powinni odnaleźć w „It’s The End Of The World But It’s A Beautiful Day” kawałek świata w którym liczy się po prostu piękno, niezależnie czy będzie to głos braci Leto, wplatane house’owe brzmienia w „Lost These Days”, czy warstwa wizualna towarzysząca promocji płyty. W świecie w którym faktycznie liczą się obrazki i emocje dawkowane za pomocą social mediów, album nada się jako doskonałe tło do dzielenia się własnymi przeżyciami, a jeśli doczekamy się premiery „Avalanche” na żywo, być może zespół ponownie zaskarbi sobie zaufanie swojego Echelonu (fan club 30stm – przyp.red).
Grzegorz Pindor
Concord Records, pop