Geoff Tate, były wokalista Queensrÿche sobotniego wieczoru 9 listopada wystąpił w Krakowie. Jego występ poprzedził krótki akustyczny koncert Ivory Lake.
„Geoff Tate x The Big Rock Show Tour 2024”, tak nazwano trasę, która miała dwa przystanki w Polsce, co cieszy. Artysta zagrał 8 listopada w warszawskiej Proximie, a dzień później w krakowskim Kwadracie. Jednak naprawdę „big” jest na tournée głos Tate’a, poziom wykonawczy towarzyszących muzyków, z których tylko australijski basista i jego kolega z sekcji rytmicznej wyglądają, jakby mieli coś wspólnego z rockiem i metalem. „Big” są też piosenki, które Geoff wykonuje, bo jest to świetnie skrojony przekrój przez historię Queensrÿche. Do show brakuje przeróżnych bajerów, no i dużo, dużo większej publiki.
Zobacz także: Myles Kennedy wystąpił w warszawskiej Progresji
Geoff Tate zagrał w Krakowie, czyli Operacja: Włóczykij zakończona sukcesem
Czym tak naprawdę jest dom, pytał Geoff Tate publiczność w klubie „Kwadrat”. Chwilę po pytaniu 65-letni włóczykij z Seattle stwierdził, że miejsce, które nazywa domem, widziało go w minionym roku tylko przez 13 dni i dla niego tak naprawdę domem jest scena i wspaniali ludzie przed nią zgromadzeni. Mówił raczej szczerze, a publika na pewno była wspaniała.
Nie mam pojęcia, czy taka trasa może się Tate’owi opłacać, bo ze zdjęć wynika, że widownia 300-400 osób to bardzo dobry wynik, a w Krakowie było koło 200 ludzi. Może Geoff ma tyle pieniążków z tantiem za hity Queensrÿche, do tego świetnie idzie mu biznes winny, że lubi raz na jakiś czas wydać kilkaset tysiączków na europejskie tournée? Może niczym mój ulubiony bohater z Muminków, czyli Włóczykij, śpiewa sobie: „Jak zawsze ulubiony kapelusz na głowie mam/ Gram przez dzionek cały i w nocy też gram”? Może po prostu już nic nie musi, a tylko może, kiedy chce i dlatego właśnie podczas koncertów Geoffa panuje tak pozytywna atmosfera, której nie są w stanie zaburzyć kłopoty z perkusją czy odsłuchem gitarzysty?
Najważniejsze, że ani przez moment nie widać było na twarzy wokalisty rozczarowania, zblazowania, brak było symptomów much w nosie. Nie brakowało z kolei szerokiego uśmiechu, słów wdzięczności i ukłonów w stronę publiczności, która choć nieliczna, reagowała wspaniale. Czasami ilość przechodzi w bylejakość, ale w „Kwadracie” na pewno zjawiła się publika wysokiej jakości.
Parę lat temu słyszało się, że forma wokalna Geoffa pozostawia trochę do życzenia i klipy umieszczane w sieci zdawały się to potwierdzać. Z miejsca pojawiły się dywagacje internetowych mędrców na temat, czy lepszy Queensrÿche z Tate’em, czy Toddem LaTorre. Miałem obawy, czy aby na pewno dobrze robię, spędzając sobotni wieczór w „Kwadracie”. Zniknęły one tuż po rozpoczęciu koncertu. Wokal Geoffa w „Empire” brzmiał mocno, krystalicznie czysto i widać było później, że śpiewanie hitów sprzed lat nie sprawia mu problemów. Ba! On się nawet specjalnie nie spocił! W kapelusiku z piórkiem na głowie (bez niego także) serwował cios za ciosem, a nam na widowni pozostawało jedynie rozdziawianie gęb z podziwu i wykrzykiwanie „Wow!” Za zaśpiewanie na ostatni bis „Queen Of The Reich” chylę przez Geoffem czoła do samej ziemi za wyciągnięcie „góry”.
Dorobek Queensrÿche mały nie jest, więc Geoff miał z czego składać setlistę. Sięgał do samych początków, do kawałków z debiutanckiej EP-ki (wspomniany „Queen Of The Reich” autorstwa Chrisa DeGarmo), „The Warning” i „Rage For Order” („N M 156„, „Walk In The Shadows„, „Screaming In Digital” i „Take Hold Of The Flame” jako przedostatni bis), nie zabrakło rzecz oczywista evergreenów z „Operation: Mindcrime” i „Empire„. Choć mam mu za złe pominięcie mojego ukochanego „Eyes Of The Stranger„. Zamiast powiedzmy średniego coveru „Welcome To The Machine” Pink Floyd, wolałbym usłyszeć jeszcze coś Queensrÿche. Jeśli już Tate musiał koniecznie wybrać coś z albumu „Take Cover„, mógł postawić na przeróbkę „Innuendo” Queen albo „Neon Knights” Black Sabbath. To jednak naprawdę malutki detal, bo koncert jako całość zrobił wielkie wrażenie. Nawet numery z mniej popularnych albumów Queensrÿche, jak „Tribe„, czy „Q2K„, wypadły znakomicie.
Dzięki temu koncertowi dowiedziałem się, że Geoff Tate wciąż jest w formie i warto go oglądać na żywo, choć z powodu wspomnianej już płynącej ze sceny pozytywnej energii i dość sporej skromności i pokory. Przy okazji można się dowiedzieć, na przykład, że Amerykanin jego wielbicielem nowych technologii i że uwielbia styl życia włóczęgi. Włóczykij z niego klasy premium, to pewne. Podobno w planach ma nagranie „Operation: Mindcrime III„. Nie jestem przekonany, czy to dobry pomysł. Wiem za to na pewno, że „Operacja: Włóczykij„, czyli koncert Geoffa Tate’a, to coś, czego z całą pewnością warto doświadczyć.
Setlista:
- Empire
- Desert Dance
- I Am I
- Sacred Ground
- The Thin Line
- Operation: Mindcrime
- Breaking the Silence
- I Don’t Believe in Love
- NM156
- Screaming in Digital
- Walk in the Shadows
- Another Rainy Night (Without You)
- Jet City Woman
- Silent Lucidity
Bisy: - Welcome to the Machine (cover Pink Floyd)
- Take Hold of the Flame
- Queen of the Reich
Ivory Lake poprzedził występ Geoffa Tate
O otwierającym imprezę Ivory Lake nie mogę wiele powiedzieć. Josh Watts, bo tak naprawdę nazywa się pochodzący z miasta Def Leppard, czyli Sheffield, Brytyjczyk, kiedyś wspomagał Geoffa jako perkusista, teraz stoi na scenie z gitarą i śpiewa. Śpiewa ładnie, gra dobrze, ale na żywo jakoś to nie zażarło. A przynajmniej mnie nie porwało. Jak ktoś powiedział, można posłuchać, niekoniecznie trzeba. Jego krótki występ opóźniony o parenaście minut poprzedził koncert Geoffa. Usłyszeliśmy kilka jautorskich numerów Anglika zagranych na gitarę akustyczną i wokal. Jego występ skojarzył mi się z tym, co zaprezentował jakiś czas temu TV Smith przed UK Subs w tym samym klubie.
Setlista:
- Pillows
- Don’t Talk
- My Little Flowers
- Cigarettes
- Everything’s Fine
- Ocean
- Teddy Had a Temper