In Flames – Foregone (Nuclear Blast Records)

Ponad trzydzieści lat kariery Szwedów z In Flames przyniosło nam jak dotąd czternaście pełnych albumów. Krążków, które na różnych etapach kariery na stałe zapisały się w historii metalowej muzyki, i co najmniej trzy, które dały podwaliny pod gatunki takie jak metalcore i nowoczesny, melodyjny metal.

Panowie przechodzili różne okresy i fascynacje, z nu-metalem włącznie, ale niezależnie od konfiguracji personalnej, pozostali wierni chwytliwym piosenkom i szczeremu przekazowi.

Dzisiejsze In Flames, po kolejnej, ale dość doniosłej roszadzie w składzie (Niklasa Engelina oficjalnie zastąpił Chris Broderick) są zespołem, którego być może nikt (wśród dojrzałych słuchaczy) nie potrzebował, a okazało się, że jest bardzo potrzebny scenie metalowej w ogóle. Panowie mocno zerknęli do swojego starego katalogu, dodali do niego nie szczyptę, a całe kilo wkurwienia trzymanego w czasie pandemii, i tak o to otrzymaliśmy czternasty duży krążek od niegdyś czysto szwedzkiego ansamblu. Obecnie raptem dwóch na pięciu członków grupy to Szwedzi, ale pomysły dzielone z amerykańskimi kolegami są jak najbardziej podpisane jako „Gothenburgsound”. Gdyby nie „młodzież” i jeden stary wyjadacz, mam nieodparte wrażenie, że Björn Gelotte i zmęczony życiem Anders Fridén (słyszeliście sideproject „IfAnything, Suspicious”?) nie dostaliby takiego kopa do wściekłej gry. Fan service jaki zaserwowano na „Foregone” to jedna z lepszych płyt In Flames, jeśli nie najlepsza od wydanego w 2006 roku „ComeClarity”. Siedemnaście lat od premiery tamtej płyty świat zmienił się na tyle mocno, aby niemal popowe refreny In Flames nie tylko wybaczyć, co przyjąć je z radością, której nie okazano „Battles”, a już z całą pewnością pokracznej reedycji „Clayman”. Nośność i charakterystyczną lekkość w pisaniu przebojowych motywów przełamano dawno nie słyszaną grą solową (Chris Broderick!) oraz bogatym arsenałem riffów, które śmiało można wrzucić gdzieś pomiędzy wygar wydanego w 2000 roku „Clayman” (vide „Meetyourmaker”, pełen blastów „Foregone pt.1”, czy najbrutalniejszy z płyty „State of Slow Decay”), a złożoność „SirenCharms” (groove metalowe „In The Dark”). Lawirowanie pomiędzy różnymi okresami swojego dorobku to największy atut „Foregone” oraz powód, aby sprawdzić ten album bez jakichkolwiek oczekiwań. Fani znajdują tutaj paletę hitów, momentów chwytających za serce, akustycznych wstawek, które odświeżają mimo wszystko znaną już formułę, a przede wszystkim, ciężar oparty na mocnym rytmie wprost od szefa kuchni Tannera Wayne.

Przy całej sympatii do frontmana In Flames, bohaterem tej płyty jest amerykański, metalcore’owy perkusista, który wniósł do tego zespołu krzepę i pazur, którego mimo wszystko zabrakło na wydanym cztery lata temu „I, The Mask”. Pomysły, które pojawiły się na tamtej płycie stanowiły dobre podwaliny pod to, co zawarto na „Foregone”, i jeśli In Flames, będące w życiowej formie koncertowej o czym przekonaliśmy się w Katowicach, pójdą za ciosem, być może szybciej niż za 3 lata doczekamy kolejnego metalowego (arcy)dzieła, które nie po raz pierwszy i oby nie ostatni, będzie łączyć pokolenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *