Iron Maiden – Senjutsu [RECENZJA]

Kredyt zaufania do swoich idoli kiedyś się wyczerpuje, i mam wrażenie, że przez sześć długich lat cieszy ze strony Maiden, wielu fanów straciło zainteresowanie swoimi ulubieńcami. Dość powiedzieć, że heavy metal wydał na świat mnóstwo wartościowych nowych zespołów, a „giganci” częściej, jeśli w ogóle, przypominają o sobie koncertami.

Prawdę mówiąc, gdyby nie występy na żywo, nawet nie wracałbym do Maiden, a ostatni album, który sprawiał mi przyjemność to wydany w 2003 roku „A Dance of Death”. Osiemnaście lat później Bruce Dickinson i spółka udowadniają, że wciąż mają pomysły i patenty na to, aby chwytać za serce nawet tych, którzy zespół dawno skreślili.

Siedemnasty album w ponad czterdziestoletniej karierze to sukces sam w sobie, może nawet manifest mówiący, że nie tylko chcemy, ale i potrafimy. Długowieczność Brytyjczyków to niewątpliwie zaleta, ale większą jest niewyczerpany talent kompozytorski drzemiący w poszczególnych członkach składu. Oczywiście, można się pojedynkować, stając murem za Smithem albo Harrisem, to już zależy od własnych preferencji. Muszę przyznać, że stoję za tym pierwszym, i energia bijąca z jego utworów to właśnie ten element, przez który wracam do „Senjutsu”. Mam nieodparte wrażenie, że gdyby to Smith/Dickinson dostali więcej pola do popisu niż tylko w „The Writing on The Wall”, „Days of Future Past” i „DarkestHour” mielibyśmy do czynienia z jedną z lepszych płyt zespołu, gdzie patos i szeroko rozumiana „progresja” w twórczości Brytyjczyków ustąpiłby miejsca na poczet witalności i bardziej metalowemu brzmieniu.

W kontrze do tego co napisałem powyżej przychodzi nie kto inny jak Steve Harris, którego trzyczęściowa suita w postaci „Death of The Celts”, „The Parchment” oraz „Hell On Earth” to Maiden, który miliony kochają najmocniej. Rozbudowany, pełen uniesień i świetnych popisów niemłodego, a w zasadzie scenicznie gasnącego już Dickinsona. Trochę ponad trzydzieści minut wieńczące ten album to też nie lada wyzwanie dla słuchaczy, nie tyle ze względu na rozpiętość materiału, co samą zawartość wymagającą czegoś więcej niż tylko pobieżnego obcowania. Wszystkie ukryte smaczki w tych utworach zostają odkryte dopiero po wielokrotnym przesłuchaniu, a mam tutaj na myśli choćby samą grę kompozytora i bardzo oszczędną, ale pełną akcentów grę perkusisty NickoMcBraina i wyróżniające się na tle reszty numerów partie solowe. Ten ostatni aspekt to jednak najmniej porywający element całego „Senjutsu”. Po raz pierwszy w trakcie mojej znajomości z tym zespołem absolutnie nie jestem przekonany do popisów gigantów sześciu strun i poniekąd wynika to z dość płaskiego brzmienia całej płyty, które kojarzy mi się ze słabszym w dorobku „The FinalFrontier”. Kwestia sporna, ale już po promującym singlu „Stratego” nie można było odnieść innego, rozczarowującego wrażenia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *