Korn wystąpił w katowickim Spodku. Koncert ten jest częścią trasy będącej celebracją 30-lecia zespołu.
Dla jednych wtorkowy wieczór w katowickim Spodku był sentymentalną podróżą do lat szkoły średniej, kiedy to odkrywało się czym nu metal jest, nie mając jeszcze świadomości, że twórcy „Korn”, „Life is Peachy” oraz „Follow the Leader” pozostaną na scenie taki szmat czasu. Drudzy nie doświadczyli zaszczytu bycia świadkiem tworzenia się historii zespołu, który 30 lat później posiada dokładnie tę samą energię jak na początku swej muzycznej drogi. KoRn zawładnął każdą osobą, która pojawiła się w hali Spodka.
Korn wystąpił w Katowicach
„Rotting in Vain” oraz „Here to Stay” poleciały na przystawkę, która smakowała dobrze, ale nie uwalniała esencji zespołu. Jonathan Davis skakał po scenie jakby się rozgrzewał i nic nie zapowiadało sztormu, który miał nadejść. Szczerze współczuję wszystkim, którzy siedząc na trybunach dostawali na początku światłem po oczach. W tym sobie. „A.D.I.D.A.S.” sprawił, że cały Spodek oszalał. Nie jak w zbiorowej histerii – raczej w zbiorowej ekstazie. Energia KoRn i publiki stworzyła kolektyw, w którym dźwięki wydobywające się z głośników przechodziły przez całe ciało, a bas i perkusja kumulowały się w gardle, które wykrzykiwało „fucking” podczas refrenu. Wokalista czasami przekazywał głos publice, którą zapewne było słychać w samych czeluściach piekieł.
Takich perełek było więcej, bo KoRn nie koncentrował się tylko i wyłącznie na graniu materiału z nowej płyty. W zasadzie z „Requiem” (2022) pojawił się tylko „Start the Healing”. Dzięki temu udało się pokazać jakim potężnym tworem jest ów zespół i że ich twórczość stanowi poniekąd kontinuum. Nie powiedziałabym, że przed KoRnem był tylko wielki wybuch, ale na pewno są jednym z solidniejszych fundamentów tworzenia się (i utrzymywania przy życiu!) gatunku nu metal. Udowodnili to z każdym kolejnym dźwiękiem. Do licha! Nawet solówka perkusyjna brzmiała złowieszczo.
Każdy dźwięk był perfekcyjnie zagrany. Gitarzyści niemalże schodzili do ziemi przy niektórych utworach. Zupełnie jakby się słuchało płyty na pełną parę. Tylko, że jeszcze głośniej i wkurwiając tym samym sąsiadów. Jednym z najmocniejszych punktów koncertu był niewątpliwie „Got the Life”, czy zagrany bezpośrednio po nim „Falling Away From Me”. Te utwory zawsze będą dla mnie znakiem rozpoznawczym KoRn. Nawet za kolejne 30 lat. Chyba, że dostanę Alzheimera.
Aby utrzymać poziom ekscytacji na najwyższym poziomie, KoRn pozwolił sobie na zejście ze sceny. Widok zapalonych latarek smartfonów (bo kto dzisiaj używa zapalniczek?) i krzyki fanów spragnionych dalszego napierdalania przekonały ekipę do ponownego wyjścia na scenę. Było miejsce na dudy i na cztery dodatkowe utwory. Zwieńczeniem wieczoru był „Freak on a Leash”. Bo wszyscy jesteśmy dziwakami. Nie dajmy się tylko trzymać na smyczy!

































Setlista koncertu:
- Rotting in Vain
- Here to Stay
- A.D.I.D.A.S.
- Clown
- Start the Healing
- Good God
- Drum Solo
- Blind
- Got the Life
- Falling Away From Me
- Coming Undone (With snippet of Queen’s „We Will Rock You”)
- Somebody Someone
- Y’All Want a Single
Encore: - Shoots and Ladders (With snippet of Metallica’s „One”)
- Twist
- Divine
- Freak on a Leash
Spiritbox poprzedził występ Korna
Zanim Korn zawładnął scenę, od 19:30 publiczność rozgrzewał zespół Spiritbox. Jest to heavymetalowy zespół z Kanady. Dali się poznać po bardzo charyzmatycznej wokalistce, która potrafiła growlować po to, by w kolejnym numerze śpiewać balladowo. Courtney LaPlante szalała po scenie, a publiczność wyraźnie dawała się temu ponieść.





















Tekst: Zuza Stecka, Zdjęcia + tekst supportu: Paweł Świrek