Recenzja Megadeth “The Sick, the Dying… and the Dead!”

Od wydania „Dystopii” minęło już ponad 6 lat, a my w końcu doczekaliśmy się czegoś nowego od Megadeth i otrzymaliśmy „The Sick, the Dying… and the Dead!”. Dla fanów ciężkiego brzmienia jest to swojego rodzaju święto, w końcu Megadeth należy do zestawienia The Big 4 razem z Anthrax, Slayerem i Metalliką, o której też dzisiaj wspomnę. Jednak czy nowe oznacza lepsze w tym wypadku? Czy jest to coś, co ma szansę stanąć na podium obok „Rust In Peace”, czy „Peace Sells… But Who’s Buying?” ? W moim mniemaniu są to genialne płyty niemające sobie równych jeżeli mówimy o tym konkretnym zespole.

Chyba się nie pomylę jeśli nazwę Megadeth legendarnym już zespołem. Grupa pod przewodnictwem Dave’a Mustaine’a jest aktywna od roku 1983. Szczerze mówiąc, to nigdy nie byłem szczególnym fanem ich muzyki. W tej całej pseudo wojence wykreowanej przez Hetfielda i Mustaine’a stałem po stronie Metalliki. Dla niewtajemniczonych, w roku 1993 zakopali topór wojenny (z inicjatywy Dave’a na jednym z koncertów), choć wydaje mi się, że nienawiść w ich sercu dalej iskrzy. Polecam obejrzeć film „Some Kind of Monster”. Całe szczęście po kilku latach katowania Metalliki, wszystko mi się odmieniło i zrozumiałem, że to Megadeth jest numerem jeden w tym, co robią. Głównie przez aspekt techniczny, bo jako gitarzysta do dziś nie mogę wyjść z podziwu, słuchając ich najtrudniejszych i najbardziej skomplikowanych utworów. Dlatego niesamowicie krzywdzące jest umieszczenie Jamesa Hetfielda na liście 100 najlepszych gitarzystów wg. magazynu Rolling Stone, a pominięcie osoby Mustaine’a, ale to tylko moja prywatna uwaga.

W ostatnim czasie Megadeth zyskało trochę rozgłosu. Wszystko za sprawą afery seksualnej z udziałem Davida Ellefsona. Gdy sprawa ujrzała światło dzienne, zespół podjął decyzję o odsunięciu basisty z grupy. Usunięto również jego partie basu nagrane w ramach nowego albumu. Na jego miejsce wkroczył Steve Di Giorgio (Testament), by zająć się nagrywkami basu od nowa. Biednemu Ellefsonowi dostało się ponownie, bowiem Mustaine nie tak dawno wspomniał o rzekomej „kradzieży” utworu „Kingmaker„. Kolejną ciekawą sprawą jest komentarz od niesamowicie skromnego lidera Megadeth, odnośnie jego przeszłości z Metalliką. Stwierdził, że to właśnie on był liderem w zespole. Trzeba przyznać, że potrafi przyciągać do siebie atencje w mediach społecznościowych, wiele osób uważa i komentuje to w sposób, jakoby to wszystko miało być na potrzeby promocji nowej płyty.  

Pierwsze co robimy gdy bierzemy album w dłoń, to przeglądamy jego zawartość (przynajmniej ja tak robię z nowymi CD w mojej kolekcji). Gdy spojrzymy na okładkę, naszym oczom ukazuje się wszystkim dobrze już znana postać Vica Rattleheada. Ta charakterystyczna „maskotka” zespołu widnieje na pierwszych czterech albumach, a w późniejszych latach pojawiał się jeszcze w wideo klipie „The Right To Go Insane”, czy wspomnianej już przeze mnie „Dystopii”. W tym najnowszym wydaniu Vic pozuje na tle zniszczonego (najprawdopodobniej), europejskiego miasta a w tle możemy zauważyć doktorów plagi. Być może jest to nawiązanie do pandemii, która ciemięży nasze społeczeństwo. W końcu album był nagrywany od maja 2019, więc muzycy byli zmuszeni do pozostania w studio.

Przechodząc już do właściwej części tego artykułu, muszę zaznaczyć, że będzie nieprzyjemnie. Nie mogę przyczepić się do długości, bo chyba jest wystarczająco jak na thrash metalowy album… Jednakże słuchałem tego tworu z ogromną niechęcią i dystansem. Dlaczego? Od kilku lat dostajemy bardzo przeciętne płyty od bardzo dobrych zespołów. Weźmy pod uwagę „Senjutsu” od Iron Maiden. Wydaje mi się, że większość ludzi nie jest w stanie tego skrytykować, ja również należę do grona tych osób. Wychowałem się na Iron Maiden i cieszę się jak dziecko gdy wypuszczają coś nowego i dają o sobie znać. Nie byłbym w stanie powiedzieć złego słowa o tej płycie, choć w głębi serca mam na to ochotę.

The Sick, the Dying… and the Dead!” rzeczywiście, ma swoje dobre momenty. Czasem odnosiłem takie wrażenie, że słucham „Countdown to Extinction”, ale potem przychodziła pora na „Dogs of Chernobyl”, „Police Truck”, czy „Mission To Mars” i czar prysł. Trochę boję się, się używać w tym przypadku wyrażenia gniot, mimo tego, że jest obraźliwe, uważam za adekwatne i trafne określenie. Na szczęście mamy utwór, który ratuje honor albumu: „Night Stalker” gdzie gościnnie pojawił się   Ice-T. Wydaje się czymś naprawdę dobrym, ale za długim! Zdecydowanie jest to coś przeciągniętego na siłę.

Doskonale pamiętam co czułem kiedy wysłuchałem do końca utworu „Trust” z albumu „Criptic Writings” – ekscytacje, bo wszystko do siebie idealnie pasowało. To intro trzyma mnie w napięciu do tej pory mimo upływu czasu. A tutaj mamy coś takiego jak „Celebutante”, czy „Junkie”, o których tak naprawdę zapomniałem po pierwszych kilku sekundach, bo były tak nudne. Można je określić mianem niepotrzebnych zapychaczy napisanych na szybko.

Nie chciałbym, aby ta recenzja była tylko jechanką po płycie i obecnej formie zespołu, dlatego muszę wspomnieć o czymś naprawdę pozytywnym. Po tylu latach Dave Mustaine nie stracił swojego charakterystycznego, bardzo dobrego wokalu. To rzadko spotykane zjawisko, bo grając ten konkretny rodzaj muzyki, łatwo jest o uszkodzenie swojego głosu i tu możemy przywołać ponownie przykład Hetfielda… Ogromne podziękowania należy złożyć również na ręce gitarzysty Kiko Loureiro, który sprawił, że choć w pewnym stopniu album był słuchalny. Ogromnym zaskoczeniem był dla mnie utwór zamykający album „Burn In Hell”, który jest naprawdę świetny na tle swoich poprzedników i przynosi słuchaczom nadzieję, szkoda, tylko że na końcu

Na pewno nie jest o Megadeth jaki poznałem kilka lat temu. Ciężko powiedzieć czy jest to rzeczywiście thrash metal, czy po prostu trash (ukłon w stronę pana Roszkowskiego). Jak na sześć lat przerwy, zespół wypadł wyjątkowo kiepsko. Nie zapominajmy o tym co pisałem wcześniej. Cieszmy się, dopóki grają, dopóki chcą dla nas grać i dopóki dają nam od siebie coś nowego pomimo upływu tylu lat. Tak czy inaczej, wierzę, że w przeciągu kilku lat dostaniemy godną rekompensatę za „The Sick, the Dying… and the Dead!”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *