Recenzja Sabaton – The War to End All Wars

Zainteresowanie Sabaton nie słabnie, a grono krytyków i fanów zaciekle walczy ze sobą o to, czy zespół to kicz, czy następcy legend gatunku. Po dwudziestu dwóch latach istnienia na rynku (sic!) jedno jest pewne, i dość oczywiste — racja stoi gdzieś pośrodku, z mimo wszystko, dużą szansą na to, czego życzą sobie fani.

Szwedzi swój dziesiąty studyjny album czysto muzycznie, dedykują wszystkim tym, którzy (niestety) nie mają żadnych oczekiwań wobec jakichkolwiek eksperymentów. „The War To End All Wars” to Sabaton w pigułce, ale lekko mdły jak na delikatnie mówiąc, średnim „The Last Stand”. Mam wrażenie, że grupa zalicza wzloty i upadki celowo, aby było o nich głośniej. Dobra passa, skończyła się wraz z rozpoczęciem pandemii i nie wieszczę grupie większego komercyjnego sukcesu niż do tej pory.

Powodów do narzekania jest aż jedenaście, i nawet jako sympatyk grupy, mam dość autocytatów i power metalowych galopad z generatora („Stormtroopers” to kolejna „Talvisota”, „40:1” i inne). Napiszę to wprost, obecny skład zespołu, najlepszy na żywo, nie ma w sobie tej iskry kompozytorskiej. Wiem, że za całokształt odpowiada Joakim Brodén, ale przydałoby się, aby dosłownie do głosu doszli pozostali muzycy, z naciskiem na Tommy’ego Johannsona (to już czwarta płyta razem!). Drugi problem zespołu poza dość dyktatorskim podejściem lidera, to brak odwagi. Nie mam tutaj na myśli doboru tematów do kolejnych opowieści, a to nie ma się co martwić – ich nie zabraknie – mało tego, lata temu zdarzało im się poruszać niewygodne tematy jak wojna sześciodniowa. Odczuwalny minus, to ten kluczowy z perspektywy fanów samej muzyki, ubóstwo pomysłów. Mocno okrzepniętego na rynku zespół najprawdopodobniej nie przyciągnie nowych fanów, którzy od heavy metalu oczekują czegoś więcej niż trzech riffów na utwór.

Swoją drogą, gitarowy minimalizm w Sabaton to żadna nowość. Stosunkowo od niedawna grupa wróciła do mocniejszego wyeksponowania klawiszy kosztem sześciu strun, i nie ukrywam, że mam z nimi duży problem, bo wstawki syntezatorów jak w „Soldier of Heaven” (bodaj najlepszym na płycie), nijak nie pasują do heavy metalu – a zwłaszcza spod znaku Sabaton. Pamiętajmy, że grupa już na wczesnym etapie swojej kariery miała intrygujące pomysły jak wykorzystać ten element (kto pamięta „Wolfpack” z „Primo Victoria”?), ale dziś wywołują grymas politowania. Idąc tym tokiem, czy „The War to End All Wars” to album zły? Nie. Przeciętny nawet jak na Szwedów i zaskakująco szybko wypadający z pamięci. Z tym ostatnim najciężej mi się pogodzić, bo nawet na słabych bądź mniej udanych płytach, jak „Coat of Arms” i „Carolus Rex” były niekwestionowane przeboje.

One thought on “Recenzja Sabaton – The War to End All Wars

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *