Red Hot Chili Peppers – Return of the Dream Canteen

Problem z żywymi legendami jest taki, że każdy zakłada, ich nowo wydany album jest niepodważalnie genialny. W większości takie podejście gwarantuje rozczarowanie kiedy nagrane kompozycje nie spełniają naszych oczekiwań. Co przynosi ze sobą trzynasty album studyjny RHCP?

Zacznijmy od tego, że „Return of the Dream Canteen” jest kompromisem między wytwórnią a zespołem, który jednym rzutem chciał wypuścić album 7-płytowy zawierający 40 utworów. Warner  Bros. Records przekonało zespół do zmiany strategii i wybrania 34 najbardziej kozackich piosenek, które zostały wydane na 2 długograjach. Ekscytacja po przesłuchania niemal połowy albumu spada, ponieważ całość zlewa się w jedną papryczkową breję. Co prawda jest to RHCP, jakie znamy i niemal każdy dźwięk jest tym, co definiuje funk rock, ale umówmy się — co za dużo, to niezdrowo. Nie wiem, ile osób cierpiałoby na niestrawność, gdyby Anthony Kiedis i spółka przeforsowali swój pierwotny pomysł po dopracowaniu 40 nowych sztuk. Rozumiem i podziwiam ogromną płodność twórczą, ale zagłaskani fani to zajechani fani.

Jeśli dawkujemy sobie „Return…” w mniejszych porcjach, to brzmi on nawet świeżo i przywodzi na myśl czasy wolnych duchem dzieci kwiatów. Fakt, że John Frusciante powrócił do zespołu po 10 latach, nie wpływa ani pozytywnie, ani negatywnie na brzmienie zespołu. Lirycznie też dostajemy coś, co już było — nawiązania do rzekomo zażegnanego nałogu Johna, Anthony’ego i Flea; wspomnienie „Funky Monks” z „Blood Sugar Sex Magik” (1991); nawiązanie do zmiany koloru włosów przez Anthony’ego na blond w erze „Californication” etc. Pytanie tylko — po co?

Reklama

Słychać, że nagrywanie albumu sprawiało wszystkim wiele frajdy. Pomimo niektórych ponurych tekstów, dźwięczne gitary serwują kontrastującą radość. O dziwo udaje im się spoić ze sobą dwa różne światy. Nie zabrakło miejsca na subtelne eksperymenty w „My Cigarette” w postaci elementów electro i jazzowej końcówki. Czy czyni to album ciekawszym? Nie sądzę. Trzeba by tutaj większych cojones. Jeśli ktoś lubi sztukę dla sztuki, to „Return…” na pewno mu podejdzie. Jak dla mnie słuchanie przez ponad godzinę utworów w większości w umiarkowanym tempie jest bliskie masochizmowi. Może płyta będzie zyskiwać z każdym kolejnym przesłuchaniem. Może… Najbardziej wdzięczny (i dźwięczny) jest popis Flea na basie. Człowiek ten zamienia w atut coś, co w przypadku znacznej ilości zespołów stanowi jedynie tło. Wokal Anthony’ego brzmi zbyt jednostajnie. Ale spójrzmy prawdzie w oczy — to tak, jakby od Kazika oczekiwać, że zacznie śpiewać arie operowe. Frusciante i Chad Smith doskonale spajają się z energią RHCP, natomiast gitara tego pierwszego za często brzmi garażowo. Nie mówię — trochę brudu w muzyce potrafi przynosić korzyści, ale w tym przypadku, całościowo przy odsłuchu, dosłownie zaczynają boleć uszy.

Jakość? Wysoka. Bałagan? Okiełznany. Fun? Też można odhaczyć. Ale czy jest to album przełomowy? Zdecydowanie nie.

Red Hot Chili Peppers - Return of the Dream Canteen
Red Hot Chili Peppers – Return of the Dream Canteen

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *