Po raz trzeci z rzędu Gdańsk gościł Mystic Festival, cykliczną imprezę odbywającą się mniej lub bardziej regularnie od 25 lat, która odnalazła w końcu swój dom na terenach zabytkowej Stoczni Cesarskiej.
Miejsce festiwalu gra bardzo istotną rolę. Wszechobecne żurawie, gigantyczne i charakterystyczne portowe dźwigi przeładunkowe które stanowią o wyjątkowości tego miejsca znalazły już swoje stałe miejsce na ikonografii i oficjalnym merchu festiwalu. Na jednym z dźwigów tuż za sceną główną festiwalu znajduje się platforma widokowa, na którą uczestnicy festiwalu mogą się wspiąć żeby z wysokości 30 metrów nad ziemią podziwiać tętniący życiem teren miasteczka festiwalowego i koncerty odbywające się na scenie głównej i scenie parkowej. Obrazu dopełniają statki zacumowane w dokach, majestatyczne zabytkowe budynki hal stoczniowych, gigantyczne stalowe konstrukcje na których zamontowano flary plujące jęzorami ognia strzelającymi wysoko w górę w rytm dźwięków płynących ze scen. To miejsce jest wprost stworzone do wykuwania na żywo muzyki najmocniejszej ze wszystkich.
O wyjątkowości festiwalu stanowi również fakt że dwie sceny festiwalowe umieszczone są w dwóch klubach działających na ulicy Elektryków: B90 i Drizzly Grizzly. Oba oferują najwyższej klasy akustykę i oprawę świetlną, więc spektrum wrażeń na jakie można liczyć podczas koncertów jest pełne. Teren festiwalu nie jest rozległy, na wszystkie sceny można się dostać w maksymalnie 10 minut, są dwie bramy przez które bez żadnych kolejek można dostać się wygodnie na teren festiwalu z każdej części miasta. W rejonie festiwalu bez problemu można znaleźć miejsce do zaparkowania samochodu, znajduje się w okolicy bardzo rozbudowana baza hotelów i apartamentów do wynajęcia, a chętnym organizator zapewnił pole namiotowe. Historyczne centrum Gdańska znajduje się w odległości 15 minut spacerem. Na festiwal można przyjechać tramwajem i kolejką miejską, których stacje są obok bramy głównej festu. Dla każdego kogo zniechęcają wielkie festiwale na odległych łąkach i lotniskach, do których dostać można się jedynie autem lub autobusem stojąc w korkach, nie ma innej opcji niż spanie pod namiotem, a na oglądanie koncertów wyznaczono gigantyczne klepisko, niezależnie od tego czy świeci słońce czy pada deszcz, Mystic Fest w Gdańsku to wymarzone miejsce.
Pod względem muzycznym fani metalu mieli zapewnione pełne spektrum wrażeń, przez sceny przewinął się korowód topowych wykonawców niemal każdego gatunku metalu, od Bring Me The Horizon dla 15-latków do Blasphemy dla amatorów najmocniejszych wrażeń.
Każdy na festiwalu ma swoją wybraną i zaplanowaną lub obraną na spontanie ścieżkę poprzez festiwalowe sceny, moja wyglądała następująco: Dzień Rozgrzewki rozpocząłem od mocno nostalgicznych dla mnie występów Fear Factory i Body Count na Park Stage, oba zespoły przy pomocy starych hitów wystrzeliły mnie prosto w magiczne lata 90-te. Milo, nowy wokalista Fear Factory zaskoczył entuzjazmem na scenie i świetnymi umiejętnościami wokalnymi, śmiem twierdzić że lepszymi niż jego poprzednik. Body Count, jak moża było się spodziewać rozkręcił potężny mosh pod sceną, który można było oglądać na wielkim telebimie obok sceny. Realizacja koncertu na telebimach była mistrzowska, można było zobaczyć zbliżenia na grę poszczególnych muzyków i ujęcia z góry szalejącej publiki pokazywane z kamer zamontowanych na scenie. Całość wyglądała jak dobrze zmontowany dvd koncertowy, a trasmisja wszystkich koncertów na Park Stage i Main Stage była pokazywana na ekranach umieszczonych w poszczególnych strefach chillu, żeby biesiadujący przy stołach mogli sobie popatrzyć na rapującego Ice-T do kotleta.
Następnie teleportowałem się do Ulicy Elektryków, gdzie miał miejsce jeden z dwóch najtrudniejszych dla mnie dylematów na festiwalu: iść na Suffocation, czy iść na Vio-Lence grające w tym samym czasie. Postanowiłem na salomonowe 50:50 i najpierw wstrzeliłem się na parkiet Desert Stage, żeby zostać zmielony na proch poprzez występ nowojorskiego Suffocation. Był to tak dobry i mocny koncert że nie byłem w stanie ruszyć się z miejsca, nawet pomimo deszczu który zaczął nam padać na głowy. Przekrojowa setlista hitów, kruszący mury dźwięk, potężny wokal Ricky’ego robił swoje i nawet jakbym chciał się szybko ewakuować do B90 na Vio-Lence to byłoby to bardzo trudne, bo na koncertach Desert Stage odbywających się w tym samy czasie co koncerty w Shrine Stage (B90) i Sabbath Stage (Drizzly Grizzly) tworzyły się zatory ludzi próbujących się przemieszczać w obie strony i niestety jest to jeden z problemów tego rozwijającego się festiwalu. Powoli zaczyna się gromadzić w strategicznych miejscach zbyt dużo ludzi w stosunku do dostępnej powierzchni w obrębie tych trzech scen. Dlatego jeśli chcemy zobaczyć interesujący nas koncert, musimy to sobie zaplanować i pojawić się na miejscu 10 minut wcześniej żeby bez problemu zająć strategiczne miejsce. Jest to bolączka wielu festiwali klubowych, od Roadburn do Desert Festu i trzeba zawsze brać na to poprawkę. Szkoda tego Vio-Lence, tym bardziej że do zespołu na koncercie dołączył Robb Flynn z Machine Head, ich były muzyk i podobno był to fantastyczny koncert. Na koniec dnia zobaczyliśmy jeszcze bardzo dobry koncert Kreator na Park Stage z dużą produkcją sceniczną i pirotechniką, koledzy natomiast donieśli że na klubowych scenach Sanguisugabogg i Villagers Of Ioannina City wypadły równie dobrze.
Następnego dnia, który formalnie był pierwszym dniem festiwalu pogoda poprawiła się, wyszło słońce, na terenie festiwalowym pojawiło się już zdecydowanie więcej ludzi, a ja celebracje muzyki i przyjaźni rozpocząłem od występu Pest Control w B90, hardcore’owej formacji z Leeds z charyzmatyczną wokalistką na czele. Był to przykład występu zespołu, który wystąpił przed nową publiką początkowo nieliczną i sceptycznie nastawioną ale z każdą kolejną minutą zwiększającą się i pod koniec ich krótkiego gigu który skończył się przed czasem całe B90 jadło im z ręki. Lotem koszącym zahaczyłem o Wij na Desert Stage, Maria i Palec odświętnie ubrani czarowali jakieś 2000 rozentuzjazmowanych fanów, widać było jak na dłoni że jest to już naprawdę duża nazwa na krajowej scenie. Później wbitka na kilka numerów niemieckiego Endseeker w dusznym i gorącym Shrine Stage i zabrzmiało to świetnie. Wróciliśmy na Park Stage, gdzie zainstalował się Sodom. Legendarny kwartet z Gelsenkirchen zgromadził pod sceną wielotysięczną publiczność i zaserwował set złożony głównie z numerów z czterech pierwszych płyt, z przewagą utworów z „Persecution Mania”. Ludzie pod sceną dostali amoku, miał tam miejsce chyba największy jak dotąd mosh, Tom Angelripper między jednym piwkiem a drugim skwitował to szaleństwo słowami „Maniacs, you are fucking maniacs”. W strefie chillu obejrzałem przy stole z kolegami koncert Bruce’a Dickinsona, występ ciekawy i dynamiczny, ale będący również przykładem tego że pan Bruce trochę już stracił kontakt z bazą, a jego ego-trip poniósł go w siną dal. Kto potrzebował solówki na tereminie? Przy naszym stole zrobiło się w tym momencie bardzo wesoło.
W drodze na kolejne występy zahaczyłem o schron podziemny pod B90, gdzie we właściwym miejscu wyeksponowane zostały najciekawsze i najbardziej znaczące fanziny metalowego undergroundu z początku lat 90-tych na festiwalowej wystawie „It’s a zine”. Po czym znowu powrót na Park Stage na koncert Biohazard, wiele lat czekałem na ten występ i nie zawiodłem się. Oryginalny skład w olimpijskiej formy, setlista głównie z dwóch najlepszych płyt „Urban Discipline” i „State Of The Wordl Address”. Czy mogło być lepiej? Nie sądzę. Wszyscy bawili się świetnie, również zespół, widać było że wrócili nie tylko dla kasy ale mają z tego potężną zabawę. Billy Griaziadei zeskoczył ze sceny i cały „Wrong Side Of The Tracks” odegrał na barierkach i ramionach szalejących fanów. Ech, znowu przypomniały się szalone lata 90-te. Koledzy donieśli o rewelacyjnych występach Dool i Witch Fever w B90, żałuję że nie dotarłem i już ostrzę kły na jesienne występy Dool w naszym kraju. Biohazard niestety kolidował z występem High On Fire, kolejny ciężki dylemat tego festiwalu dla mnie. Wybrałem Biohazard, ale słyszałem o występie formacji Matta Pike sprzeczne opinie, z przewagą tych dobrych. Cóż, tak to już jest z dużymi festiwalami, trzeba wybierać lub biegać między scenami oglądając po 10 minut występu i w rezultacie nie pamiętając z tego wiele. Pierwszy dzień zamknął na głównej scenie Machine Head, który po 30 latach kariery dopracował się roli headlinera na dużym festiwalu. I była to decyzja słusza, Robb Flynn i ekipa dostarczyli potężną produkcję z genialnym brzmieniem, gigantyczną pirotechniką i zmieniającymi się tłami sceny przy każdej kolejnej piosence.
Dzień drugi rozpoczęliśmy od występu nowoorleańskich weteranów sludge metalu z Crowbar na Park Stage. Z powodu silnego wiatru dźwięk trochę „pływał”, ale koncert dla połowicznie tylko wypełnionej widowni składającej się zapewne w większości z wieloletnich fanów był jak zawsze zagrany z wielką mocą i oddaniem, usłyszeliśmy ten sam zestaw hitów który grany jest od lat, fajnie byłoby odświeżyć setlistę. Bardzo dobrzy koledzy donieśli że wcześniej świetne koncerty zagrały norweski Blood Command, belgijski My Dilligence i nasz lubelski Manbryne z niezwyciężonym Sonneilonem na wokalu. W pogoni za nutą nostalgii zameldowaliśmy się na dużej scenie, gdzie brooklyński Life Of Agony w pięknym słońcu wykonał swoje największe hity, poczynając od „Through And Through” na „This Time” kończąc. Piękny, wzruszający gig, poleciało wiele ciepłych słów, podobnie jak podczas występu Biohazard, w stronę polskiej publiczności która jest z nimi i wspiera zespół od ich pierwszych występów w Europie w 1993.
Następnie większość moich przyjaciół i znajomych udała się na genialny podobno występ blackmetalowo-industrialnego Mysticum, a my udaliśmy się na moją ukochaną Desert Stage zobaczyć PigsPigsPigsPigsPigs z Newcastle. Matthew Batty wraz z ekipą rozkręcał się powoli, ale w apogeum cały parkiet ludzi skakał a w powietrzu latały buty, których zabrakło zespołowi na scenie. Wędrując w stronę dużych scen zajrzałem do Shrine Stage zerknąć na występ Boba Vylana z Londynu, który zaatakował anarcho-rapem na pełnym panku i jestem zdania że takich artystów potrzeba jeszcze więcej na tym feście.
W międzyczasie na głównej scenie zainstalował się Paradise Lost z setlistą wybraną przez fanów, która szczerze mówiąc wyglądała jak standardowa ich setlista z ostatnich 10 lat, dodatkowo zespół borykał się z problemami technicznymi podczas występu co finalnie sprawiło że nie był to najlepszy koncert Paradise Lost jaki widziałem i jedno z rozczarowań tegorocznej edycji festiwalu. W drodze na Ulicę Elektryków zahaczyłem o Accept na Park Stage, widziałem ich po raz pierwszy i było to bardzo mocne, trafiłem akurat na „Restless And Wild” i „Midnight Mover”, w przeciwieństwie do Crowbar cała łąka była pełna ludzi śpiewających, klaskających i świetnie się bawiących, aż miło było popatrzeć. Niemniej jako fan ekstremy śpieszyłem na gig Terrorizer w Shrine Stage, w tej iteracji zespołu mieliśmy okazję zobaczyć połowę oryginalnego składu z „The World Downfall” w osobach Pete Sandovala i Davida Vincenta. Wokalne obowiązki pełnił Brian Werner z Vital Remains i zrobił to idealnie emulując wokal Oscara Garcii i fundując nam piekło na scenie i pod sceną razem z ludźmi. Poczułem się jak na Neurotic Deathfeście lata temu, było to doskonałe. Wyszedłem jednak przed końcem żeby złapać kawałek występu Graveyard na Desert Stage i był to wspaniały przeskok w wyluzowany, skąpany w zapachu słodkiego liścia, przesiąknięty klimatem lat 70-tych rock’n’rollowy świat. Za to również uwielbiam tego typu festiwale, jest tutaj wszystko i tylko od nas zależy co sobie w danej chwili wybierzemy. Różnorodność to drugie imię Mystic Festivalu.
Na dużej scenie dzień zamykał Megadeth z headlinerskim setem, zabrakło wielkiej produkcji z gigantycznymi ekranami znanej z trasy halowej, otrzymaliśmy samo sedno, czyli pięciu wybitnych muzyków i trochę skromnych świateł, ale wierzcie mi, nie potrzebowaliśmy niczego więcej. Dave jest chyba teraz w życiowej formie, nigdy wcześniej nie słyszałem go tak dobrze śpiewającego i był to zdecydowanie najlepszy występ Megadeth jaki widziałem w życiu. Setlista – marzenie, świetne brzmienie, topowe wykonanie, najlepszy headliner festu.
Opuszczając teren imprezy zajrzałem jeszcze na Park Stage żeby złapać chociaż połowę występu Furii i było to wspaniałe misterium z potężnym brzmieniem i genialnymi światłami, zgadzam się z opinią że jest to obecnie najlepszy zespół metalowy w Polsce i właśnie na tym festiwalu przed tysiącami ludzi miała miejsce ta koronacja.
Na dobrym festiwalu czas leci szybciej niż normalnie, ostatni dzień nadszedł szybko i nieubłaganie. Jako fan greckiej sceny stoner/doom, dzień zacząłem od występu 1000mods z Aten na Desert Stage który był spoko, ale jednak nie tak fajny jak występ ich ziomków z Planet Of Zeus w tym samym miejscu 2 lata temu, mam wrażenie że trochę się rozminęli z oczekiwaniami fanów. Przemieszczając się w stronę dużej sceny zajrzałem do B90, w którym swojego diabelskiego rock’n’rolla ciął szwedzki Bewitched i było to godne i sprawiedliwe.
Tymczasem na największej scenie festu rozpoczął się koncert, którego najbardziej byłem ciekawy: Kerry King z zespołem. Debiutancka płyta zespołu Kinga, która wyszła na krótko przed festiwalem spotkała się z mieszanym odbiorem, ale w przypadku tego koncertu o mieszanej reakcji nie mogło być mowy, nie z mojej strony. Dostałem solidny, thrashmetalowy łomot który na żywo wcale nie brzmiał jak rozcieńczony Slayer, chociaż piosenki swojego macierzystego zespołu Kerry również wykonał w liczbie 3.
Wracając do klubowych scen popatrzyłem przez chwilę na Dark Funeral produkujący się na Park Stage i jakkolwiek miał ten występ wszelkie znamiona dobrego metalowego rzemiosła, to nie zostanę na stare lata ich fanem. Nie mogę powiedzieć tego natomiast o koncercie High Vis na Desert Stage, którzy co prawda nie grają metalu, ale swoją energią, żarliwością i pasją porwali mnie i większość zgromadzonych na miejscu w 40 – minutową emocjonującą podróż. Dla takich właśnie koncertów warto jednak zaglądać na mniejsze sceny festiwali. Graham Sayle i reszta ekipy z Londynu grają tak wybuchową mieszankę HC/punk i manchesterskiego rocka, że niejedno metalowe serce zostało tego dnia zdobyte.
Nie byłbym sobą jednak, gdybym nie dał się sponiewierać holenderskiemu walcowi klasy super ciężkiej pod nazwą Asphyx właśnie równającemu z ziemią stare dobre B90. Zostawszy na High Vis do końca, odbiłem się jednak od końcówki tłumu szczelnie wypełniającego klub. Nie poddałem się jednak tak szybko, bo znając festiwalowe zwyczaje wiedziałem że po 10-15 minutach wiele osób zrezygnuje i tak też było tym razem. Wbiwszy się na mordercze combo „Scorbutics”/„Wasteland Of Terror” nie opuściłem klubu do końca, bo nie można było się oderwać od tego wspaniałego deathmetalowego misterium. Podobnie jak większość artystów tam występujących w czasie festiwalu Asphyx wyciągnął z możliwości B90 wszystko co najlepsze, dlatego warto jest zaglądać podczas festu na tę scenę.
Po koncercie Asphyx wydawało się że cała publiczność festiwalowa z obu możliwych kierunków, czyli dużej sceny i ulicy Elektryków pociągnęła na Park Stage, gdzie miał mieć miejsce pierwszy po 5-letniej przerwie w działalności zespołu koncert Satyricon. Ostatni raz ich widziałem na innym trójmiejskim festiwalu właśnie owe 5 lat temu i szczerze nie był to koncert który wspominam z rozrzewnieniem, ale to co zobaczyłem teraz zatarło tamto wrażenie. Mieliśmy do czynienia z zespołem zwartym i żądnym krwi, a Satyr, podobnie jak Dave Mustaine jest teraz chyba w życiowej formie. Był to doskonały występ, triumfalny powrót, doskonała setlista oparta na moich ulubionych „Now, Diabolical” i „Volcano”. Czekam z niecierpliwością na koncerty klubowe.
Zmęczenie czterodniowym maratonem dawało o sobie znać i wykrzesałem w sobie jeszcze siły na koncert Orange Goblin na Desert Stage, który był dobry ale nie tak wspaniały jak ich klubowe występy które miałem okazję widzieć, niestety ale ani na Blasphemy ani na Bring Me The Horizon nie dotarłem, a są wśród moich przyjaciół dwa wilki, z których jeden mówi że Blasphemy to koncert festiwalu, a drugi że nieprawda bo najwspanialszy był Bring Me The Horizon. To tylko świadczy o tym jak wszechstronna jest to impreza i jak duży wachlarz wrażeń oferuje. Bo przecież oprócz występów były panele dyskusyjne z ciekawymi ludźmi o undergroundzie i zinach, okładkach metalowych, teraźniejszości i przyszłości festiwalu, o komiksach i metalu. Był „VHS Hell” z seansami filmów tak strasznych że aż kultowych, były wszelkiego rodzaju stoiska ngosów i innych pożytecznych organizacji, takich jak „Otwarte Klatki” z quizem wiedzy o metalu, było co robić i o nudzie nie było mowy.
Jeśli chcecie zobaczyć festiwal oferujący całą gamę topowych wykonawców wszystkich odmian mocnego grania odbywający się w unikalnym i totalnie niepowtarzalnym miejscu, nie boicie się różnorodności i jesteście otwarty na nowe wrażenia, to „Mystic Festival” jest imprezą właśnie dla was. Spotkajmy się w gdańskiej stoczni również w przyszłym roku!
Relację przygotował: Sławomir Brzeziński