Souldrainer – odejście w ciemność

Na niektóre albumy warto czekać nawet osiem długich lat. Szwedzki Souldrainer przypomni o swoim istnieniu 9 grudnia, kiedy to światło dzienne ujrzy mroczny, kipiący melodyjnym death metalem „Departure”, wydany przez Black Lion Records. Pod gradem pytań znaleźli się Joakim Wassberg (basista) oraz Marcus Edvardsson (gitarzysta/wokalista). Nie mieli szansy na to, by wykręcić się od spowiedzi z ośmioletniej przerwy.

Jak spiknęliście się z Gustafem?

Joakim: Jest całkiem nowy w zespole. Dołączył do nas dopiero sześć lat temu. Zdaje się, że Gustaf chodził do szkoły z Hugo, naszym perkusistą. Grali wspólnie w kapeli Denicalis. Kiedy pojawił się temat zwerbowania drugiego gitarzysty do Souldrainer, Hugo zaproponował, że zagada z Gustafem czy byłby zainteresowany współpracą. To był strzał w dziesiątkę.

Co wniósł do zespołu?

J: Swoje piękno. Jest młody i przystojny, hehe… Przede wszystkim napisał kilka utworów na nowy album i idealnie wpasował się w ducha Souldrainer. Zobaczyliśmy to przy okazji pierwszej wspólnej trasy, bodajże w Rosji. Jest jednym z nas i daje z siebie 100%. Mamy wrażenie, że jest z nami od zawsze.

Dlaczego kazaliście nam czekać osiem lat na nowy album?

J: Osiem lat pomiędzy albumami to dosyć długa przerwa w historii każdego zespołu. Na ten czas złożyło się kilka rzeczy z filmu zwanego życiem. Marcus chociażby został ojcem. Tak naprawdę każdy z nas miał swój powód, ale cały czas pozostawaliśmy w kontakcie. Myślę, że po prostu nadszedł odpowiedni czas na stworzenie nowego materiału. Podpisaliśmy kontrakt z Black Lion Records. Oliver (CEO) wyznaczył nam deadline’y. I wtedy się zaczęło… Wiesz – bez deadline’ów byłoby całkiem prawdopodobne, że byśmy zwlekali jeszcze dłużej, a kiedy ktoś ci powie, że masz mieć gotowy album do wypuszczenia w listopadzie czy też grudniu, to musisz spiąć poślady. Do 1 czerwca musieliśmy mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, aby zrealizować warunki przedstawione przez Olivera. Żyjemy w różnych miastach, ale spotkaliśmy się w studiu nagraniowym.

Jakie są różnice między poprzednikiem („Architect”) a mającym się ukazać na początku grudnia „Departure”? Opisałbyś muzykę jako bardziej agresywną, czy dla starych fanów? Mam wrażenie, że tym razem otrzymujemy więcej death metalu aniżeli melodii i całość jest zdecydowanie bardziej „badassowa”.

J: Szczerze? Nie sądzę. „Departure” jest naprawdę mocnym albumem Souldrainer. Natomiast oprócz melodii ma w sobie sporo z death metalu. Największa różnica tkwi raczej w procesie tworzenia piosenek, aniżeli w ostatecznym wydźwięku. Każdy pomysł na utwór został przyniesiony do studia. Większość z piosenek – czy to tych napisanych przez Marcusa, czy Gustafa – było skończonych. W studiu przerobiliśmy wszystkie kawałek po kawałku i tak na dobrą sprawę wprowadziliśmy tylko kilka pomniejszych re-aranżacji, żeby efekt końcowy był jeszcze lepszy. „Departure” został stworzony bardziej analogowo.

A co było głównym impulsem do wypuszczenia albumu w 2022?

J: Oliver z Black Lion. Nowy album był w przygotowaniu. Nasza współpraca zaczęła się od ponownego wydania naszych poprzednich płyt – „Architect”, „Reborn”… z niepublikowanymi wcześniej piosenkami! To była pierwsza rzecz, którą razem zrobiliśmy, bo poprzednie wydania zostały wyprzedane.

Związaliście się z Black Lion Records na dłużej?

J: Nie. Mamy kontrakt na jedną płytę, a potem się zobaczy.

Mieliście dużo spięć podczas jego tworzenia?

J: Było ich kilka, ale to naturalna kolej procesu tworzenia. Przy jednej z piosenek Gustafa chcieliśmy zmienić brzmienie perkusji w zwrotkach, ale on był przeciwko. Natomiast to wszystko nie stanowiło jakiejś większej spiny, a wręcz było dla nas motywacją do pracy.

Kto z zespołu jest bardziej otwarty na nowe pomysły i elastyczny od pozostałych?

J: Ja. To chyba oczywiste?! A tak naprawdę to wszyscy staramy się mieć otwarte umysły i robić coś inaczej. Dzięki temu udało nam się stworzyć bardziej dynamiczny album. Nie będzie jakichś wielkich niespodzianek. Myślę, że jak „Departure” ujrzy światło dzienne, to rozpoznasz w nim Souldrainer.

Czy „Departure” jest płytą koncepcyjną?

J: Chciałbym, ale nie. Wielu zespołom, jak np. Pink Floyd, udało się wypuścić naprawdę świetne koncept albumy. Przedstawiłem chłopakom pomysł stworzenia tego typu płyty, ale nie spotkało się to z wielkim entuzjazmem. Może nawet sam napisałbym jakieś teksty… ale jestem lepszy w re-aranżacji.

Płytę otwiera „One Last Shot” z mocnym lirycznym wstępem będącym fantazją o umieraniu. Staram się jakoś pojąć potrzebę wspominania o tym…

J:  W tekstach Souldrainer znajdziesz sporo smutku i żalu. Marcus chyba nie wkłada tego samego wysiłku w pisanie tekstów, co w pisanie muzyki.

Marcus: Myślę, że na świecie jest tak wielu ludzi, którzy są po prostu załamani. Jedni mogli być wykorzystywani przez bliskiego krewnego lub jakąkolwiek inną osobę. Drudzy całe życie mieszkają w strefie działań wojennych. Takie rzeczy są w stanie złamać każdego i stworzyć ogromne trudności z przystosowaniem się do „zdrowego” świata. Jeśli coś takiego spotka ciebie – prawdopodobnie potraktujesz siebie i otaczający cię świat w bardzo destrukcyjny sposób, a może zdecydujesz się zakończyć swoje życie.

Zdaje mi się, że na „Reborn” było więcej nadziei między słowami. „Departure” – jak dla mnie – przedstawia zgoła inną postawę. Całość zdaje się opowiadać o osobie zdeterminowanej, by zakończyć własne życie.

M: Cóż, teksty są zwierciadłem sytuacji na świecie i klimatu psychicznego wśród ludności. Jest zimno i jest ciemno. Piosenki zawarte na „Departure” należy interpretować z własnego punktu widzenia. Chodzi o pozwolenie, by ciemność poprowadziła cię w inne miejsce. Może to być czas, miejsce fizyczne lub duchowe. Chciałbym myśleć, że może to być porwanie przez kosmitów, zamknięcie oczu i udanie się0 w podróż.

W „Paint the world in lies” również nie przebieracie w słowach i śpiewacie, by spalić księgę kłamstw. Zakładam, że mowa o Biblii, ale czy te słowa przenieślibyście do rzeczywistości i spalili Biblię na scenie?

J: Nie myśleliśmy o tym. Podczas jednego z koncertów poprzedni zespół Marcusa przeciął na scenie Biblię na pół przy użyciu piły mechanicznej. To było może w 2003 albo 2004 r. Żyjemy w Szwecji, więc nie spotkało się to z żadnym protestem środowisk chrześcijańskich, nie wywołało to żadnych kontrowersji. Nie widzę tutaj żadnych granic dla artystycznej wolności. Większość Szwedów nie wierzy w Boga. Może dlatego nie przywiązujemy do takich akcji większej wagi.

M: Nie miałbym problemu ze spaleniem Biblii na scenie lub gdyby ktoś inny chciał to zrobić. Po prostu myślę, że gdybyśmy to robili, wyglądalibyśmy jak zespół z religijnym przesłaniem, a mnie to nie interesuje. Możesz wierzyć, w co chcesz, ale dla mnie to po prostu nonsens. Rozumiem, że ludzie potrzebują grupy, w której mogą się spotkać, a jeśli znajdziesz pocieszenie i przyjaciół w kościele, to nie jesteś sam. Ale nie narzucaj tego komuś innemu i nie oszukuj swoich dzieci, by były posłuszne irracjonalnym pomysłom, które zrobią im pranie mózgu i ostatecznie je złamią. I tu zataczamy krąg do pytania o otwierający album „One Last Shot”…

Muszę jeszcze zapytać o okładkę, która jest kawałkiem dobrej sztuki. Podoba mi się dobór kolorów i to, jak się ze sobą blendują. Nie wiem tylko, czy patrzę na łódź, czy płonącą ziemię.

J: To zależy od Ciebie. Każdy może mieć swoją interpretację zarówno jeśli chodzi o okładkę, jak i interpretację tekstów. Autorem okładki jest Carl, gitarzysta Diabolical. Natomiast to było tak, że Marcus kupił jeden z jego obrazów. Stwierdziliśmy, że idealnie nadaje się na okładkę, więc zapytaliśmy Carla, czy możemy w tym celu wykorzystać stworzoną przez niego grafikę. Chciał wprowadzić kilka poprawek, ale jak dla nas nie było takiej potrzeby. Obraz jest idealny. Carl zrobił nam całą oprawę graficzną, łącznie z nowym logo. Ja na okładce widzę statek, który nas stąd zabiera. Jeśli dodamy do tego warstwę liryczną, to wolałbym, żeby odbiorca sam tworzył obrazy w swojej głowie. Nie chciałbym nikomu narzucać swojej wizji.

Ogólnie rzecz biorąc – jesteś zadowolony z tego, w jakim kierunku zmierza ludzkość?

J: Nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Chodzi nie tylko o Rosję, Ukrainę, Brazylię czy Chiny. Na świecie nie brakuje wariatów. Powinniśmy być bardziej otwarci, milsi dla siebie, być lepszymi sąsiadami. Ludzie są tylko ludźmi. Gdybyśmy więcej sobie pomagali – świat byłby zdecydowanie lepszym miejscem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *