Soulfly wyruszył w trasę koncertową Superstitions, którą zaczął we Francji dzień po otwarciu olimpiady. Chociaż nie wzięli ze sobą znicza, to podczas koncertów dostarczają tyle samo (a może i więcej!) emocji jak podczas oglądania olimpijskich rozgrywek. Złapaliśmy dziadka Maxa przed jednym z koncertów! Bez zbędnego pierdolenia – zapraszamy do lektury.
Jak do tej pory przebiega trasa Soulfly – Superstitions tour?
Max: Znakomicie! Miejsca, w których gramy, wypełnione są po brzegi. Ludziom podoba się setlista, którą dla nich przygotowaliśmy, albowiem stanowi kompilację utworów z różnych naszych płyt. Gramy sporo „starego” materiału Soulfly, na który nasi fani czekają. Przeplatamy to z piosenkami z „Totem”. Myślę, że ludzie za nami tęsknili, bo większość koncertów jest wyprzedana. Wspaniałe uczucie!
Gratulacje! Wiem, że nazwa trasy została zaczerpnięta z nazwy góry, ale muszę zapytać – wierzysz w zabobony [ang. superstitions – przyp.red.]?
Max: Tak. Istnieje cały tajemniczy świat, którego nie rozumiemy. Uważam to za całkowicie fascynujące. Nie potrafimy tego wyjaśnić, ale to istnieje. Szukaliśmy nazwy innej niż Totem, bo taką już zagraliśmy. Świat zabobonów jest mistyczny i pasuje do świata Soulfly. Jeśli mam być szczery, to byłby to całkiem niezły tytuł płyty. Nie jestem jednak fanatykiem. Jeśli czarny kot przebiegnie mi drogę – zupełnie się tym nie przejmuję. Mój dzień nie będzie przez to zrujnowany. Superstitions to potężne słowo odzwierciedlające klimat trasy koncertowej.
Czy możemy powiedzieć, że Soulfy to rodzinny biznes?
Max: Tak, w stylu mafii albo wędrownego cyrku. Niewiele zespołów wyjeżdża w trasę z całą rodziną, wliczając w to wnuki. Osobiście czerpię z tego ogromną radość, bo mogę dzielić się z nimi tym szalonym, metalowym życiem. Zawsze podróżujemy z moją żoną Glorią. Zazwyczaj managerowie pozostają w swoim biurze i zgarniają pieniądze z trasy. Ona siedzi z nami w okopach. Gloria jest osobą, która potrafi rozwiązywać problemy pojawiające się na naszej drodze. Nie ma bata, żeby cała trasa przebiegła gładko. Autobus może się zepsuć; pogoda może popsuć szyki itd. Dobrze jest mieć przy sobie taką osobę.
Zdarza się, że odwiedza nas rodzina, która chce spędzić z nami trochę czasu. Jednego wieczora moja wnuczka wyszła na scenę. Trochę się tego obawiała, ale dała radę! Publika była zadowolona i chyba się tego spodziewała. Wszyscy wiedzą, jakie mam stosunki z rodziną i doceniają takie chwile. Chcę tym samym pokazać, że można być zarazem szalonym metalowcem oraz ojcem czy dziadkiem. Nie musi to wcale oznaczać, że słabiej wymiatasz. Wśród naszych fanów także są ojcowie i dziadkowie, którzy wspólnie przychodzą na koncerty Soulfly.
Obiecuję, że jeszcze powrócimy do tematu grania koncertów, ale zatrzymajmy się na chwilę przy albumie „Totem”. Jakie były największe wyzwania przy jego tworzeniu i nagrywaniu?
Max: „Totem” to projekt, nad którym bardzo dobrze się pracowało. Zrobiliśmy to w dość old-schoolowym stylu. Proces wyglądał podobnie jak przy nagrywaniu pod szyldem Nailbomb. Weszliśmy do studia i nagraliśmy, co nam w duszy siedziało. Postawiliśmy na spontaniczność i wolność. Dźwięk gitary, który został zarejestrowany, jest najlepszym, jaki do tej pory stworzyłem; jest blisko perfekcji. Pierwsza połowa albumu stanowi solidne uderzenie. „Totem” jest kwintesencją metalu. Przenosi mnie do nastoletnich czasów i odczuwam zupełnie tę samą energię, co wtedy. Znowu czuję się młody!
Prawdą jest, że znaki na totemie na okładce odzwierciedlają różne ery Twojej twórczości?
Max: Okłada „Totem” jest dość złożona i zawiera nasze znaki. Przy tworzeniu okładki i całej oprawy graficznej możesz dać ponieść się swojej wyobraźni. To samo tyczy się jej interpretacji. Uwielbiam, kiedy okładki składają się z wielu szczegółów – jak chociażby „Arise” czy „Beneath the Remains” Sepultury. Dzieje się tam na tyle dużo, że każdy może spostrzec coś innego. Dla mnie grafika albumu metalowego jest czymś magicznym i stanowi jego istotną część. Okładka „Totem” jest kultowa. Sam album jest hołdem złożonym naturze. Ująłem ją jako boga, albo boską farmę. Starożytne wierzenia traktowały naturę jako formę boską, co było tłem dla „Totem”. Zgodzę się z tym, że zwierzęta na okładce mogą reprezentować różne stadia mojej kariery, niekoniecznie w kolejności chronologicznej. Metal i oprawa graficzna idą w parze. My, metalowcy, jesteśmy głupcami, maniakami, geekami. Potrafimy spędzać godziny na wpatrywaniu się w oprawę graficzną danej płyty – w naszej piwnicy, pokoju… i to jest piękne!
Następny album będzie bardziej eksperymentalny?
Max: Tak – podróżniczy i plemienny. Piszę nowy materiał, który na pewno ukaże się w następnym roku. Kierunek, w którym pójdziemy, będzie poniekąd powrotem do korzeni Soulfly. Spełniłem swoje ekstremalnie metalowe ambicje biorąc udział także w innych projektach, więc będę mógł trochę poeksperymentować. Wierzę, że Soulfly łączy się z oryginalną antycznością metalu. Zrodził się z bólu i tragedii. Powstał silny niczym feniks z popiołów. Dalej mamy w sobie tego ducha. Plemienne klimaty powracają do mnie z coraz większą siłą. Na nowo się w nich zakochuję i na pewno wykorzystamy to przy nagrywaniu kolejnej płyty. Czuję większą wolność i wiem, że nie muszę tworzyć czegoś maksymalnie ekstremalnego.
Jak daleko jesteś w stanie pójść z eksperymentami?
Max: Drzwi są otwarte. Zdarza mi się tworzyć nawet wtedy, kiedy nie czuję się z tym komfortowo i nie wiem, w którym kierunku gitara mnie poniesie. Wtedy idziesz za głosem serca i pozwalasz się ponieść wenie twórczej. Soulfy jest zespołem, który podejmuje tego typu wyzwania – pomimo wszelakich przeciwności. Potrafimy nagrać płytę podróżując po pięciu krajach. Odnoszę wrażenie, że jeśli nie dostarczymy czegoś dzikiego, narwanego, to zawiedziemy fanów. Spodziewają się czegoś obłędnego. Nie zawiodę ich. Przygotuję coś specjalnego.
Czy gin sygnowany logiem Soulfly będzie dostępny tylko we Francji?
Max: Nie mam pewności. Moja żona zajmuje się tematem. Nie zatrzymaliśmy się tylko na ginie. Mamy też własne piwo w Niemczech i Hiszpanii, czy też wódkę w Australii. Częścią metalowego świata jest promowanie własnej marki na różnych gałęziach przemysłu. Koszulki i merch są czymś oczywistym, co przemawia zarówno do zespołu, jak i do fanów. Dobrze jest wyjść poza tę granicę. Posiadamy też kawę wytwarzaną przez rdzenne Amerykanki!
Hostia wystąpi jako Wasz support w warszawskiej Progresji. Miałeś już czas zaznajomić się z ich twórczością?
Max: Niestety nie. Nie mogę się doczekać, żeby ich spotkać i zobaczyć występ na żywo!
Nie zawiedziesz się! Oczywiste jest, że kiedy wydajesz album, poddawany on jest ocenie przez fanów i recenzentów, ale… jak oceniasz polskich fanów?
Max: Nasz pierwszy koncert w Polsce odbył się wtedy, kiedy stanowiła świeży rynek. Fani są oczywiście niesamowici i zdaje się, że nigdy nie tracą emocji, podekscytowania z powodu zbliżającego się gigu. Najbardziej interesujący jest fakt, że spotykamy się z tą samą energią polskich fanów, jak i trzydzieści lat temu. Jesteście super fanatykami w dobrym tego słowa znaczeniu! Wspaniale jest grać w kraju, w którym jesteś doceniany za to, co robisz. Mamy tu wielu dobrych znajomych. Jednym z najlepszych wspomnień związanych z Polską jest nasz występ na Pol’and’Rock Festival w 2018 r. Niesamowita noc i publika! Myślę, że teraz Soulfly jest bardziej popularny w Polsce niż kiedykolwiek wcześniej.
Jest coś w organizacji europejskich koncertów, co przyprawia Was o ból głowy?
Max: Nic, do czego nie bylibyśmy przyzwyczajeni. Po ostatniej trasie wróciłem do domu na dwa dni, żeby dodać kilka spotkań, zmienić ubrania w mojej szafie, zgarnąć mojego syna Zyona, który gra na perkusji i wróciłem na trasę. Kochamy to! W trasie Superstitions jest coś, co odróżnia ją od innych. Sam fakt, że większość koncertów została wyprzedana, świadczy o tym, że panuje głód na Soulfly. Fajnie jest być tego świadkiem. Na koncerty przychodzą bardzo młodzi, jak i bardzo starzy fani. Cieszymy się na warszawski koncert! A także na ten, który zagramy w następnym roku, kiedy to przyjedziemy do Was z nowym albumem!