Sezon festiwalowy można oficjalnie uznać za zamknięty. Z perspektywy niżej podpisanego ten rok przyniósł kilka spektakularnych afer, wiele wspaniałych koncertów i nadzieję na to, że pomimo rosnących cen za bilety, drugie post-covidowe lato, przyniesie dawkę wyczekiwanych nowych brzmień, zapadającej w pamięć produkcji koncertów, a przede wszystkim, nowych znajomości w dużo liczniejszym gronie, do tej pory nieco powstrzymywanym przez obawy o własne zdrowie.
W tyglu letnich imprez, jedna na krajowym podwórku wyróżnia się szczególnie. Między Zgierzem a Łodzią, w Aleksandrowie Łódzkim odbywa się Summer Dying Loud, festiwal stojący obecnie w kontrze do oldschoolowej imprezy w Byczynie, nie tak nowoczesny jak gdański Mystic, ani nie zorientowany na samą ekstremę jak Metal Mine (patrzcie ile mamy imprez!). Czternasta edycja przyniosła wielbicielom metalu kilka odkryć o których poniżej, a dla tych, którzy stoją po produkcyjnej stronie barykady jasny sygnał, że kiedy ma się za plecami wsparcie lokalnych władz, na stosunkowo niedużym terenie Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, da się zorganizować wydarzenie przyciągające kilka tysięcy osób z kraju i zagranicy.
Podkreślę jednak, że Summer Dying Loud to nie tylko szef i społecznik Tomasz Barszcz, a bardzo dobrze zorganizowana ekipa, która patrząc tylko na składy kolejnych edycji, w stosunkowo niskiej cenie biletu, daje od siebie dużo więcej niż można by oczekiwać.
Pierwszy dzień festiwalu Summer Dying Loud 2023 na zdjęciach: Enslaved, Coroner, Grave Pleasures
Z racji na obowiązki zawodowe, dzień pierwszy oraz część drugiego dnia niestety pozostaje tylko w mojej wyobraźni. Przejdźmy zatem do tego, co działo się od momentu przybycia do Aleksandrowa.
Pokrótce na początek, rejestracja uczestników, mediów i osób przybywających na festiwal w roli gości przebiegła wyjątkowo szybko i pomyślnie, dodatkowo mój własny pro-tip dla osób, które chcą się wybrać za rok, obawy o miejsca do parkowania są całkowicie nieuzasadnione, a jeśli komuś zależy na bezpieczeństwie (w i tak bardzo spokojnej dzielnicy) te kilka dych za wjazdówkę na teren są tego warte.
Po rozłożeniu na w tym roku rekordowo dużym polu namiotowym (ciągnącym się niemal od bramy głównej imprezy, jeszcze w dal za sceną główną) melduję się na koncercie szwedzkiej Katatonii. Chciałbym być dla tego zespołu życzliwy, tym bardziej, że równo do wydanej w 2009 roku „Night Is The New Day” byłem zespołem, delikatnie mówiąc, zachwycony. Po tamtym krążku, który do dziś uważam, za jeden z ważniejszych w dorobku, coś się zepsuło. Nie mam tutaj na myśli samego brzmienia, bo panowie w ostatnim piętnastoleciu zaliczyli chyba wszystko co mogli, od doom rocka, przez atmosferyczny metal, a nawet rezygnację z gitar na rzecz bardziej ambientowego materiału (a pamiętacie Wisdom od Crowds? To wiecie, która płyta w ostatnich latach powinna być drugim albumem tego projektu – przyp. red). Inna sprawa, to obecne tarcia na linii frontmana Jonasa Renkse i Andersa Nyströma. Ten pierwszy dosłownie przejął kontrolę nad zespołem, drugi, który zawsze stał po ciężkiej stronie spektrum, z racji na konflikt tłumaczony „problemami rodzinnymi”, niemal przez cały rok nie gra z zespołem na żywo. Sytuacja zaognia się z każdym miesiącem i gitarzysta, założyciel zespołu, otwarcie przyznaje, że chciałby mieć większy wpływ na [jego] Katatonię.
W Aleksandrowie Szwedzi pojawili się w czwórkę i to SŁYCHAĆ. Koncertowa forma Katatonii od wielu lat pozostawia wiele do życzenia. Zespół dość regularnie odwiedza nasz kraj, grając zarówno w dużych klubach jak i plenery i z całym szacunkiem dla Jonasa, magiczne ogniwo w studiu, jest obecnie kulą u nogi na żywo. Wiem, że był czas kiedy przeszkodą niemal nie do przejścia był alkohol, ale podobno w Katatonii mają to za sobą. Jeśli tak, to frontman chyba zbyt mocno zatracił się w swojej własnej strefie komfortu, gdzie może grać na pół gwizdka. O ile zaskakująco żywotną prezencją nadrabiał, tak w ostatecznym rozrachunku, zespół uboższy o kluczową gitarę, nie porwał, a przecież grali m.in „Forsaker” ze wspomnianej wyżej „The Night is The New Day”. Im dalej w las z materiałem (aż do „July” i „My Twin” z „The Great Cold Distance”) w setliście, tym bardziej odczuwalny był brak zaangażowania. Mało tego, panowie zaprezentowali aż pięć utworów z najnowszego „Sky Void of Stars”, z którym jest mi kompletnie nie po drodze, ale co chciałbym podkreślić, głównie ze względu na przekreślenie zespołu w ostatnich latach. Pod sceną główną Summer Dying Loud było jednak przynajmniej tysiąc, a może nawet dwa, które stwierdzą, że był to po prostu zajebisty koncert, jednego z najlepszych zespołów na świecie.
Na koncert Dismember, bez ściemy, czekali wszyscy obecni tego dnia. Nie piszę tego z przekąsem, bowiem faktycznie, postawa twórców „Like an Everflowing Stream”, luz na scenie, a nawet przygotowany specjalnie na ten koncert, limitowany do 200 sztuk wzór koszulek, podkręcały hype na „wpierdol” od Bogów efektu gitarowego Boss MH-2. Oczywiście, dzisiejszy Dismember nie korzysta z tej magicznej, taniej kostki która odpowiada za sound większości klasycznych death metalowych płyt z lat 90., ale tak zupełnie szczerze, panowie wyszli, zajebali swoje z uśmiechem na ustach, i feelingiem byli bliżsi Motörhead niż jakimkolwiek piewcom krwi, śmierci i gęsto sianych blastów na perkusji. Wspaniały występ, o którym mogę śmiało napisać, że łączył pokolenia, a młodszym unaocznił, że death metal i analogowy sound świetnie idą ze sobą w parze.
Po tuzach death metalu na scenie zameldowali się podopieczni wytwórni Season of Mist – Crippled Black Phoenix. Przyznam się teraz całkowicie bez bicia, że byłem ignorantem w stosunku do tego zespołu, myśląc, że to kolejny stoner/rock’n’roll, a otrzymałem koncert wyjątkowych artystów, który z powodzeniem łączy świat eksperymentów, gitarowego ciężaru i mroku rodem z dorobku Type O Negative. Szczerze, to po dwunastu wydanych płytach nazwy odnośniki, nie powinny mieć tutaj znaczenia, bowiem Crippled Black Phoenix, koncertowo są w zupełnie innej lidze, a jestem w stanie pokusić się o tezę, że są daleko poza zasięgiem nawet tych bardziej mainstreamowych nazw jak choćby Mastodon. Dawno nie widziałem tak dobrego koncertu, tak przejmującego, tak płynnie lawirującego między gatunkami, a przede wszystkim, tak dobrze brzmiącego. Nie ważne czy leżałeś pół przytomny w namiocie na szyszkach, czy sączyłeś cholernie drogie piwo w strefie gastro, czy wygodnie siedziałeś na kibicowskiej trybunie obok realizatorki, wszędzie było słychać i czuć, że to zespół absolutnie wyjątkowy dla którego łatka post-metal/alternatywa nie jest wystarczająco pojemna. Zespół promuje obecnie wydany w 2022 roku album „Banefyre”, który dziwnym trafem nie zebrał statuetek za „płytę roku”. Raptem dziewięć utworów, w tym cover Bauhaus minęło w mgnieniu oka i naprawdę, jeśli będziecie mieć okazję (a ta już w grudniu, w stolicy) proszę iść na pełnowymiarowe show tego kolektywu. Nie ważne czy kochasz metal, Pink Floyd czy alt-pop, będziesz zadowolony.
Summer Dying Loud 2023 galerie zdjęć koncertów BHP, MAG, Planet Hell, Distruder, Motorowl, Fange
Sobota – Dzień III
Czy w Aleksandrowie jest co robić w ciągu dnia? Absolutnie nie, ale nie o to chodzi w plenerowych festiwalach muzycznych. Pole namiotowe spełniło swoje zadanie, a pogoda sprzyjała wszystkiemu, co metalowcy lubią najbardziej poza muzyką.
O dwunastej na dużej scenie pojawiła się stołeczna Czerń. Drugi raz w trakcie festiwalu (zespół w czwartek przerwał koncert ze względu na problemy z prądem). Panowie po licznych roszadach w składzie i mariażowi Czerni z puławską Kaldera, są obecnie na fali wznoszącej wynikającej z rosnącego zainteresowania death metalem na hardcore’owym kręgosłupie. Niemłodzi panowie grają z werwą 20 latków, a im częściej zerkają w stronę Bolt Thrower i surowizn spod znaku Of Feather and The Bone, tym lepiej dla wszystkich fanów ekstremy. Grupa dość mocno odcina się od swoich około-core’owych korzeni, ale nie zapominajmy, że skład Czerni zjadł zęby na krzyżowaniu w swoich zespołach wszystkich styli hałasu. Ten rok, wraz z występem na Summer Dying Loud zamykają z przytupem, mini trasa u boku Frozen Soul nie wzięła się znikąd, i lepiej miejcie Czerń na uwadze. Wkrótce nowości od grupy, a na żywo, krótko mówiąc niezależnie czy byłaby to noc czy słoneczny skwar w innej szerokości geograficznej u boku większych gwiazd, nie ma wstydu.
Tego samego nie powiem o O.D.R.A, której nazwę próbowano rozszyfrować zarówno w budce z frytkami, co pośrodku publiczności głowiącej się, czy miks sludge i punk rocka to coś, na co mają ochotę o tak wczesnej porze. Na moje zespół zaprezentował się dość poprawnie, ale sądzę, i chyba całkiem słusznie, że targetem O.D.R.A, jest inna publiczność i inne festiwale gdzie „core” odgrywa coś więcej niż pośmiewisko dla die hardowych metalowców. Tym razem nie mój klimat.
Zupełnie inaczej wyglądał koncert Goryczy. W stylistyce, która tylko delikatnie muska świat black metalu są obecnie jedną z najciekawszych nazw na rodzimej scenie, pozostając przy okazji bardzo ciekawym kolektywem, który „ma coś do powiedzenia”, nie tylko w sferze muzycznej. Generalnie, to odsyłam do lektury (nie tak wielu) wywiadów z zespołem, a obecność ekipy w katalogu Pagan Records mówi sama za siebie. Tomek Krajewski rzadko kiedy daje szansę nowym zespołom, ale Gorycz, równie mocno osadzona w świecie jazzu co post-metalowych łamańców jest zespołem o potencjale co najmniej europejskim. Trzydzieści minut intensywnego setu Olsztynian w mojej opinii powinno szeroko otworzyć oczy niedowiarkom, czy w PiSlandii da się grać nowoczesny metal bez metalcore’owych wpływów. Nie tylko się da, co nawet trzeba. Uważam jednak, że duża scena i tak wczesna pora dnia ujęły grupie powabu. Celowo do tego momentu nie wspominałem o „Krypcie”, drugiej scenie (sali?) na uboczu festiwalowego terenu. W ciasnym, dusznym pomieszczeniu o ograniczonych możliwościach produkcyjnych pewnie wywaliliby (publiczność) z butów. Wierzę jednak, że z czasem duże sceny staną się dla tego zespołu normą.
O krakowskim Drown My Day napisano wiele, zazwyczaj próbując zaprzeczyć sensu istnienia tego zespołu. Dla tych, którzy nie wiedzą, na ten moment to najdłużej istniejący i aktywny zespół, który porusza się w stylistyce deathcore’a/nowoczesnego metalu. W ostatnich latach panowie odświeżyli swoje brzmienie, niekoniecznie ścigając się na blasty i zrzynki z zespołów z USA, co niewątpliwie wyszło grupie na plus. Kto do tej pory nie słyszał z ust Maćka „Groova” Korczaka – „Cześć wszystkim, jesteśmy Drown My Day z Krakowa, napierdalać!” ten miał dobrą okazję aby wyryć to sobie w pamięci. Panowie zagrali na dokładnie takim poziomie jakiego oczekuje się od grupy, która powoli zbliża się do swojego dwudziestolecia – zero przypadkowych dźwięków, wszyscy pewni na scenie a materiał bronił się sam. Niefortunnie, kto do tej pory nie przekonał się do takich dźwięków mógł uznać zespół za dobrą jakościowo, ale chyba jednak (dla mnie ze smutkiem) ciekawostkę. Panowie mieli jednak swoje pięć minut i kilka cirle pitów pod sceną, czego się w zasadzie nie spodziewałem, a mając na uwadze jak niemrawa jest publika festiwalu ogółem (co było widać na Dismember) był to sukces sam w sobie.
Z występu krakusów melduję się na secie ARRM w Krypcie. Można się śmiać, że Summer Dying Loud w tym roku, to tak naprawdę Artur Rumiński festiwal, bowiem zagrał aż z trzema chyba z sześciu swoich zespołów (Furia, Grieving, Armm) i na każdym pod sceną były tłumy. W przypadku ARMM wielu skusiło się chyba dla samego mniej festiwalowego klimatu, w czymś co miało przypominać klub.
Niestety, o czym dobitnie przekonaliśmy się na Manbryne kilka godzin później, duchota i ścisk (nawet na tak niszowym zespole jak ARRM – dla tych, którzy nie wiedzą miks progrocka, jazzu i ambientu) brały górę i jedyną słuszną drogą kontaktu z muzyką była ucieczka na zewnątrz i po prostu celebrowanie dźwięków płynących zza ściany. Stwierdzam to z przykrością, bowiem wiele interesujących występów przeszło mi przez to koło nosa (zwłaszcza w piątek), ale wierzę, że następnym razem szefostwo Summer Dying Loud odrobi lekcję i albo inna przestrzeń zostanie zaaranżowana na dodatkową scenę, albo po prostu, pojawi się druga plenerowa, bo w Krypcie, w upalne sobotnie popołudnie można było dosłownie zejść do grobu.
Duet Year of The Cobra obok występu Manbryne i Owls Woods Graves, był dla mnie osobistym numerem jeden całej imprezy. O ile na co dzień nie słucham stonera, occult rocka i pochodnych, tak występ amerykańskiej pary skradł moje serce dzięki doskonałej prezencji (były nawet dwa bisy!), top 3 brzmienia na festiwalu w ogóle, a przecież to „tylko” bas i perkusja, no i materiałem, który dosłownie płynął, bez narkotycznych wspomagaczy. Bardzo skromny zespół, jeszcze skromniejsi ludzie bez gwiazdorki, no i spodobało im się lokalne piwo Wąsosz; kto miał okazję napić się piwka Amy, ten wie o co chodzi.
Gdyby Powerwolf obedrzeć z power metalowej cepeliady, pewnie byliby kolegami The Attic. Niemcy ze swoją produkcją przypominali gigantów rodzimej sceny muzycznej ale z kolei na korzyść tych mniejszych, wypada elektryzująca mieszanka będąca krzyżówką speed/black i klasycznego heavy rodem z płyt Mercyful Fate. Panowie z miejsca skradli serca licznie zgromadzonej publiczności, a mając na uwadze, że niewiele później CAŁY FESTIWAL bawił się w szalikowców black/hardcore/punkowego Owls Woods Graves, grunt był przygotowany znakomicie.
Nim o festiwalowym występie roku, parę słów o Mānbryne. Osobiście ubolewam, że to tak naprawdę projekt, aniżeli stabilnie funkcjonujący zespół. Od występu przed Mgłą w Krakowie, minęło wystarczającego dużo czasu, aby panowie okrzepli w swoim towarzystwie i mam wielką nadzieję, że po premierze nadchodzącej płyty, pojedyncze festiwalowe występy będą częstsze i może mniej zależne od tego, czy promotor spełni warunki, aby na scenie komfortowo czuł się Paweł Marzec (voc – Blaze of Perdition), który od pamiętnego wypadku samochodowego porusza się na wózku inwalidzkim.
W obecnych szeregach zespołu jest obecnie aż trzech muzyków Blaze of Perdition, a po długiej przerwie, panowie (BoP) zagrają w Polsce raptem jeden koncert u boku Piołun (więc wszystko zostanie w „rodzinie”). Wracając do twórców płyty „Heilsweg: O udręce ciała i tułaczce duszy”, biorąc pod uwagę ogólnie zainteresowanie oraz szalejący na terenie MOSiR testosteron przed setem Owls Woods Graves, panowie powinni pełnić rolę jednego z headlinerów imprezy. Świadczy to o niczym innym jak o wierze publiczności w polski black metal, a poza tym, o jakości samego zespołu, który pojawił się znikąd, z miejsca stając się jedną z najgorętszych nazw na rynku. Bardzo mocno wierzę w dalszy sukces Mānbryne, choć w „Krypcie” w zasadzie nic nie widziałem, to co usłyszałem utwierdziło mnie w przekonaniu, że nawet w tak spartańskich warunkach, warto obcować z dobrą muzyką.
Wielokrotnie wcześniej wspominałem o Owls Woods Graves, może trochę nadmiernie ze względu na własne preferencje muzyczne, ale jak na DRUGI koncert w karierze, w dodatku przy komplecie festiwalowej publiczności zespół zajebał tak rasowy koncert, jakby zamienili się doświadczeniem co najmniej z Agnostic Front. Uważam, że jesienna trasa z Furią i Zamilską, będzie komercyjnym sukcesem, a do tej pory studyjny projekt, na co dzień black metalowców z koncertowego składu Mgły, skrycie zakochanych w surowym hc, to przynajmniej na żywo, jedna z najlepszych rzeczy jakie przytrafiły się w ostatnich latach, a ilość zadowolonych twarzy w trakcie i po występie krakowskiej formacji utwierdziła mnie w przekonaniu, że szlagier „Antichristian Hooligans” wkrótce stanie się hymnem niejednego klubu z muzyką na żywo. Zapamiętajcie hasło „żadnych znamion duszy”, po jesiennej trasie będzie zdobić niejeden tors fanów Owls Woods Graves.
Trzeci dzień festiwalu Summer Dying Loud 2023: Benediction, …and Oceans, Candlemass i My Dying Bride
I tu urywa się relacja i mój pobyt na festiwalu ze względów zawodowych.
Do zobaczenia za rok w Aleksandrowie. Oby już na całym festiwalu.
Grzegorz Pindor