The Cult, Jonathan Hultén, Warszawa, 30 lipca 2024, Letnia Scena Progresji
Piękna pogoda, wspaniali artyści, idealne miejsce na koncert, świetna muzyka. Na pierwszy rzut oka wygląda super. Idealny scenariusz spędzenia wolnego czasu, prawda? I świetnie by było, gdyby ktoś ewidentnie nie dał ciała po stronie organizacyjnej.
O ewidentnej wtopie, która zepsuła wieczór melomanom, którzy zjawili się 30 lipca na Letniej Scenie Progresji, nieco później. Najpierw należy oddać właściwą cześć tym, którzy ten wieczór uświetnili, czyli Jonathanowi Hulténowi i brytyjskiej legendzie rocka, The Cult.
Trudno mi sobie wyobrazić bardziej zaskakujący support dla rockowej kapeli niż Szwed. Nie znam na razie historii tego, jak trafiła mu się możliwość złapania takiego zlecenia i dlaczego się go podjął, choć coś mi podpowiada, że mógł maczać w tym palce mający dość szerokie horyzonty muzyczne Ian Astbury (patrz np. wspólna płyta z japońskim Boris). Wprawdzie w CV Szweda znajdziemy łojenie death metalu z Tribulation, które z czasem coraz bardziej ewoluowało w stronę grania à la Sisters Of Mercy i Fields Of The Nephilim, lecz to, co Jonathan tworzy od paru lat na własne konto, ma się nijak do tego, co robił wcześniej.
Wyobrażam sobie, jak wielkie oczy musieli mieć ci, którzy tego wieczoru usłyszeli i przede wszystkim zobaczyli go po raz pierwszy. Wizerunek, mimika i gesty grają bowiem niepoślednią rolę w sztuce Szweda, ale są całkowicie niekompatybilne z tym, co utożsamiamy z rockiem. Hultén wygląda, jakby wycięli go z jakiegoś przedstawienia teatru kabuki albo, by być na bardziej czasie, z jakiegoś fragmentu ceremonii otwarcia igrzysk w Paryżu, która wywołała tyle kontrowersji. Delikatna, oszczędna muzyka, czasami krucha i intymna, w innym momencie bardziej podniosła i intensywna, gdy Jonathan mocniej operował głosem. W oprawie występu kwiecie na wzmacniaczach i na statywie mikrofonu. „Z puszki” odtwarzane odgłosy przyrody, a to ptaszek ćwierka, strumyk szumi, cykają owady. Idylliczne okoliczności.
Na zdrowy rozum takie zestawienie nie mogło się udać. Zanim zobaczyłem występ Hulténa, zakładałem, że może spotkać go buczenie lub inne wyrazy dezaprobaty albo w najlepszym razie chłodne przyjęcie i minimalna frekwencja pod sceną. Szwed jednak najwyraźniej ma to „coś”, a w zasadzie jego sztuka to ma. Ludzie stali skupieni, patrzyli na wszystkie jego starannie wystudiowane ruchy i niezdradzającą przez większą część występu emocji twarz, na efektowne szaty. Chłonęli leżące blisko folkowych ballad piosenki i po każdej nagradzali artystę coraz większymi brawami. Nie uszło to uwadze Jonathana, który po jednej z piosenek podziękował za przyjęcie. Gdy zapowiedział „The Roses”, był jakby mocniej ożywiony i chyba nawet złamał swoją wystudiowaną powagę na rzecz delikatnego uśmiechu. Tego wieczoru ludzie przyszli zobaczyć w akcji twórców „Love”, czy „Electric”, ale Jonathan Hultén z całą pewnością swoim występem zdobył w Warszawie kilku nowych fanów. I chyba taki był cel podjęcia się niełatwego zadania supportowania The Cult. A skoro już o nich mowa…
Trzeba było na nich czekać kilkanaście lat, ale czekać na pewno się opłacało. Ian, Billy Duffy, Charlie Jones i John Tempesta podsumowali celebrowane na tournée 40 lat kariery The Cult w sposób mistrzowski. Choć liderzy przekroczyli sześćdziesiątkę, w formie są kapitalnej, choć w czasach swoich komercyjnych szczytów absolutnie się nie oszczędzali. Po wybrzmieniu klasycznego fragmentu „Raid Of The Valkyries” z „Czasu Apokalipsy” przeprowadzili publiczność przez niemal cały dorobek, włączając w to czasy świętującego w 2024 roku 40-lecie albumu „Dreamtime”. Z tego okresu zespół wybrał i kapitalnie podrasował rockową mocą „Spiritwalker” i „Resurrection Joe”. Fani będący w wieku liderów The Cult i ceniący bardziej nowofalowy okres w dyskografii kapeli, musieli być siódmym niebie. Podobnie, a może nawet bardziej ci, dla których The Cult zaczął się od wyprodukowanej przez Ricka Rubina „Electric”, gdy poszli w kierunku hard rocka, co dało im komercyjny sukces w USA i nie tylko tam. ” Wild Flower”, „Love Removal Machine”, „Fire Woman”, „Sweet Soul Sister” rozgrzały do czerwoności publikę, która reagowała wspaniale, co nie uszło uwadze Iana, parokrotnie dziękującego fanom za znakomite przyjęcie w naszym języku.
Dużo lepiej, bo bardziej intensywnie niż na płycie wypadł „Star” z imiennego albumu, choć przyznam szczerze, że kilkanaście godzin po koncercie, już na chłodno, trochę żałuję, iż zamiast tego numeru The Cult nie wstawili do setlisty, chociażby „Wild Hearted Son” albo „Heart Of Soul” z „Ceremony”. Takie rozważania snułem pewnie nie tylko ja. Dostaliśmy za to świetną, hipnotyczną wersję „The Witch” i nie mniej znakomite, ascetyczne, akustyczne wykonanie klasyka „Edie (Ciao Baby)” wyłącznie przez Iana i Billy’ego oraz inny evergreen „Rain”. Wiek XX w dorobku The Cult reprezentowały „Rise” i kapitalnie oprawiony świetlnie „Lucifer”. Znakomity występ kwartet zwieńczył innym superhitem, „She Sells Sanctuary” oraz odtworzoną „z puszki” folkową kompozycją Woody’ego Guthrie zadedykowaną przez Iana Ukrainie. Na scenie, pomimo naprawdę długiego wywoływania przez publikę, zespół już się nie pojawił. Dlaczego? O tym już za momencik.
O tym, jak The Cult są znakomici na koncertach, do 30 lipca 2024 tylko czytałem i słyszałem. Czas nie jest łaskawy dla nikogo i czasami boleśnie się o tym przekonują bogowie sprzed lat, którzy nie wiedzą, kiedy przestać. Po koncercie w Warszawie wiem, że The Cult ze sceny schodzić nie tylko nie musi, ale wręcz nie powinien! Nie korzystając z żadnych ozdobników, nawet bannera z logo zespołu, posiłkując się jednie grą świateł (wielki szacun dla „świetlika”) oraz bardzo dobrym brzmieniem (szacun dla akustyka), dają porywający rockowy występ pod dyrekcją charyzmatycznego frontmana o wciąż świetnym głosie i kondycji (do tego rozdającego fanom swoje tamburyny). Nawet na poważnym zazwyczaj podczas występów obliczu Astbury’ego z czasem coraz częściej pojawiał się uśmiech i konferansjerka stawała się deczko bardziej rozbudowana. Anglik, jak wspomniałem, docenił świetne przyjęcie publiczności, a już po przedstawieniu zespołu, wręcz zaapelował do polskich promotorów, aby odzywali się do The Cult jak najczęściej i zapraszali zespół do Polski. Mam nadzieję, że wezmą sobie ten apel do serca bardzo szybko.
Nadszedł czas, by do słownego miodu, który do tej pory wylałem, dodać dużej łyżki dziegciu. Nie trzeba mieć w dzisiejszych czasach dyplomu z Harvarda, aby pewne rzeczy sprawdzić. Wystarczy kilka kliknięć, by dowiedzieć się, że The Cult podczas tournée grali dłużej niż w Warszawie. Dlaczego nie u nas? Bo najwyraźniej ktoś z organizatorów zaczął pracować w tej branży właśnie w ten weekend albo nigdy na koncerty nie chodził, albo ma poważne problemy z liczeniem na podstawowym poziomie. Jest jeszcze czwarta opcja, że uczył się od organizatorów koncertu Judas Priest, Saxon i Uriah Heep w Krakowie, którzy w ogromnej Tauron Arenie zostawili dwa wejścia dla około 20 tys. luda, których zaczęli wpuszczać w takim momencie, że szczęśliwcy mogli obejrzeć co najwyżej połowę koncertu kapeli Micka Boxa.
W przypadku The Cult i Jonathana Hulténa ktoś zapomniał (nie wiedział?!), że jest coś takiego, jak godzina nocna, do której koncert musi się skończyć i warto byłoby otworzyć bramki pół godziny wcześniej i o tyleż wcześniej rozpocząć imprezę. Skutek był taki, że wyraźnie zawiedziony Ian Astbury po „Love Removal Machine” zapowiedział, że zespół będzie mógł wykonać jeszcze tylko jedną piosenkę. Publika straciła więc okazję zobaczenia The Cult grającego, chociażby „Brother Wolf And Sister Moon”. Coś koło 75 minut koncertu, fakt faktem, że wspaniałych, dla zespołu w takiej formie i do tego mającego chęć dać świetnej publiczności więcej muzyki. O wiele za mało! To coś, co kilkanaście osób, które wychodząc z imprezy, nazwało skandalem. I trudno się z nimi nie zgodzić.
Setlista The Cult:
In The Clouds
Rise
Wild Flower
Star
The Witch
Lucifer
Resurrection Joe
Edie (Ciao Baby) (Ian & Billy akustycznie)
Sweet Soul Sister
Fire Woman
Rain
Spiritwalker
Love Removal Machine
Bis:
She Sells Sanctuary
The Cult podczas koncertu na Letniej Scenie Progresji





















Jonathan Hultén wystąpił w Warszawie przed The Cult








Organizatorzy po prostu połakomili się na kasę kosztem widzów… W klubie nie zmieściło by się tylu widzów, a że na tym terenie jest cisza nocna, to nieważne…