UKĆ – kosmos w zasięgu ręki. Ambitny black metal w jednej osobie

Łukasz Sarnacki ma na swoim koncie wiele projektów. Do i tak imponującego już metalowego bagażu postanowił dorzucić ten, w którym jest sam sobie szefem – UKĆ.

„Mężczyzna w pewnym wieku zaczyna dostrzegać, że zasadzenie drzewa, postawienie domu i spłodzenie syna, to jednak nie wszystko.” Czym więc jest owo wszystko? O „wszystkim” dowiecie się poniżej.

Skąd pojawiła się u Ciebie potrzeba stworzenia UKĆ? I dlaczego projekt solo/nie chciałeś angażować innych muzyków?

Pierwszy zalążek pomysłu pojawił się latem 2017 roku. Po wielokrotnych rozczarowaniach związanych z pracą z ludźmi w innych zespołach pomyślałem, że może to jest właśnie ten moment, żeby chwycić za stery i zrobić coś na własne konto. Początkowo miałem zająć się jedynie stroną muzyczną, ale życie dostarczyło mi takich wrażeń, że szukając ujścia swoich emocji, zacząłem przelewać je w słowa. Gdy zmierzyłem się z ciężarem napisanych tekstów – uznałem, że jeśli ktoś zaśpiewa je za mnie, to nigdy nie odda szczerych emocji w nich zawartych. No i podjąłem się wyzwania, które było dla mnie początkowo nieosiągalnym kosmosem. Postanowiłem, że wezmę całość na swoje barki. Wtedy już przestałem zupełnie przejmować się kanonem, standardami, stylistycznymi ramami czy nawet poprawnością polityczną. Poczułem potrzebę muzyczno-lirycznego oczyszczenia. Przyszedł czas, aby sprawdzić się w roli muzyka, kompozytora i producenta. To kwestia pewnej dojrzałości. Mężczyzna w pewnym wieku zaczyna dostrzegać, że zasadzenie drzewa, postawienie domu i spłodzenie syna, to jednak nie wszystko.

Jak zrealizujesz występ na żywo?

UKĆ zrodził się z potrzeby serca i całkowitej twórczej niezależności. To były moje powody. Każdy może mieć inne, wiadomo. Natomiast koncerty to inna bajka. Sam tego nie zrobię, dlatego UKĆ live to normalny 4-osobowy band. Zaczynamy od Frozen Sun Fest, potem jeszcze kilka letnich festiwali i jesienią ruszamy w klubowe objazdówki. Najbardziej ekscytujące w tym wszystkim jest to, że tym razem nie schowam się za zestawem perkusyjnym.

Jakie są pozytywne i negatywne aspekty tworzenia muzyki w trybie „jednoosobowym”, z których przeciętny człowiek może nie zdawać sobie sprawy?

Cały ogrom – jednych i drugich. Wszystko oczywiście zależy od podejścia i oczekiwanego efektu. Jednym wystarcza frajda z grania prób z kumplami, inni nie znoszą tego procesu ścierania się charakterów i obierają inne cele. Ja myślałem wielopłaszczyznowo i wynikało to z głębszej potrzeby. Największą trudnością było ogarnięcie tego od podstaw do samego końca. Na szczęście jestem człowiekiem bardzo zorganizowanym. Nie działam chaotycznie i nie lubię bałaganu. To mi pozwoliło realizować etapy wg ścisłego planu i to właśnie dzięki temu ta płyta stała się faktem. Oczywiście po drodze, jak grzyby po deszczu wyrastały przeróżne przeszkody, takie jak chociażby utrata głosu po studyjnych gardłowych wygibasach. Jednak poczucie ekscytacji, adrenalina i zwyczajna radość z robienia tego w pojedynkę, to coś, czego wcześniej nie znałem. Niesamowite przeżycie, nieporównywalne z żadnym innym, jakie znam.

Jesteś swoim najsurowszym krytykiem?

Pewnie tak, choć pisząc muzykę raczej kieruję się intuicją i tym, aby czuć, że to jest to. Podczas procesu rejestracji śladów poszczególnych instrumentów miałem wobec siebie ogromne wymagania. Powtarzałem do bólu pozornie perfekcyjnie zagrane partie tylko po to, aby poczuć, że udało mi się w dźwiękach uchwycić to niewytłumaczalne coś, tego muzycznego świętego Graala. W muzyce, ale i w sztuce generalnie, nie chodzi o to, aby osiągnąć perfekcję. Chodzi o to, aby uchwycić magię. Ten niepowtarzalny moment, który świadczy o wyjątkowości.

Ep’ka „Przemijanie” ukazała się 30 listopada 2022 r. Czy zarys płyty długo rodził się w Twojej głowie?

„Przemijanie” to tylko część tego co ukaże się 17 kwietnia na pełnym debiutanckim albumie. Cały proces – od pierwszej niewinnej myśli, która przemknęła mi przez głowę w 2017 roku, do całkowitej realizacji z ostatnim dniem 2021 – zajął mi ponad 4 lata. Nie śpieszyłem się, pozwalałem pomysłom dojrzewać. Chciałem, aby to był bardzo świadomy materiał. Pracowałem tylko wtedy, kiedy wena sama prosiła się o to, aby dać jej upust. Nikt nie wiedział o tym, że wdrażam w życie solowy projekt, więc nie było żadnej presji z zewnątrz, czy próby sprostania jakimkolwiek oczekiwaniom. Pracowałem powoli, wnikliwie i bardzo emocjonalnie. W swojej dyskografii mam ponad 30 wydawnictw, ale żadna z dotychczasowych płyt czy sesji nagraniowych nie była mi tak bliska, jak praca nad UKĆ. To inny, znacznie wyższy level więzi między tym co w sercu, a tym co w dźwiękach.

…drzwiami, oknami, kominem i podkopem

Jakie przeszkody musiałeś pokonać, żeby album mógł ujrzeć światło dzienne?

Największą przeszkodą byli ludzie z branży wydawniczej. To był etap, który totalnie obdarł mnie z całego poczucia artyzmu i kreatywności. Z tego miejsca podpowiem coś młodym zespołom naiwnie łudzącym się, że muzyka się sama broni, że to przecież sztuka, która nie jest podszyta żadnymi układami czy znajomościami. Otóż nie. Początkowo działałem z perspektywy czystej karty, nie afiszowałem się. Podrzucałem płytę anonimowo, żeby nikt nie patrzył na UKĆ z perspektywy mojej osoby i mojej muzycznej przeszłości. Po kilku miesiącach bez żadnej odpowiedzi zacząłem drążyć. Z wiarygodnych źródeł dowiedziałem się, że moja płyta wylądowała w pudle z setkami innych płyt i nikt jej nawet nie wyjął z koperty, a co dopiero posłuchał… W topowych firmach płyta z marszu wylądowała oczywiście w koszu na śmieci. Ale i z tymi bardziej undergroundowymi też nie było tak łatwo – gdybym się nie dopytywał o sytuację, to bym do teraz się pewnie nie dowiedział, że powinienem sobie poszukać atencji gdzieś indziej. Były też takie, które wykazały się całkowitą ignorancją i nie odezwały się wcale. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Próbowałem drzwiami, oknami, kominem i podkopem. Kiedy już zacząłem nastawiać się na to, aby wydać to samemu, natrafiłem na Zibiego z Seven Gates Of Hell. Pogadaliśmy, przekazałem mu materiał i czekałem na odzew. Zadzwonił po tygodniu i gadaliśmy ponad godzinę o UKĆ. To był powiew świeżego powietrza po niemal 8 miesiącach odbijania się od ścian. W końcu ktoś poświęcił tej muzyce uwagę. Mało tego, zrobił to tak wnikliwie, że tematy nam się nie kończyły. A gdy powiedział, że czuje się za mały na tą płytę to wówczas poczułem, że trafiłem na odpowiednią osobę.

Z jakim odzewem dotychczas się spotkałeś?

Ze strony wydawców z bardzo żadnym. Tak, to najlepsze określenie. Natomiast ze strony mediów i fanów z bardzo dobrym. Najbardziej mnie uskrzydlają momenty, gdy ktoś do mnie pisze, że w mojej muzyce i w moich słowach odnajduje siebie, swoje doświadczenia. To daje mi poczucie, że warto to robić choćby dla tych kilku osób. Wiesz, ja jestem osobą, która otarła się jeszcze o tape trading i magię listów ze znaczkami smarowanymi mydłem. Dla wielu jestem już dinozaurem metalu, ale to pozwala mi patrzeć na zasięgi i algorytmy trochę inaczej. Fakt, staram się nadążać za tym co nam narzuca wirtualny świat, chociaż wcale tego nie lubię, ale akceptuję znak czasów i idę do przodu – póki jeszcze się w tym trochę orientuję. Największą wartość dla mnie ma jednak fakt, jak ktoś kupi moją płytę, napisze do mnie kilka zdań, opisze swoje wrażenia. To jest najważniejsze. Nie puste słupki statystyczne, bo one realnie niewiele znaczą. Znaczenie mają ludzie i ich uczucia.

Na swoim koncie masz współpracę chociażby z Hermh, Virgin Snatch czy Christ Agony. Jak wygląda u Ciebie obecna sytuacja? Podpiszesz pakt z innym Szatanem (czyt. zespołem)?

Bardzo często dostaję propozycje współpracy od różnych zespołów. Sytuacja, w jakiej jestem teraz, jest dla mnie wystarczająca i na pewno nic w niej nie będę chciał zmienić w najbliższym czasie. UKĆ stawia coraz pewniejsze kroki, więc zamierzam iść za ciosem. Już powoli zbieram materiały na drugą płytę. To bardzo zajmujący i złożony proces, a żeby zrobić to dobrze, to trzeba poświęcić mu należytą uwagę, dlatego w moim życiu nie ma już miejsca na żadne dodatkowe zespoły. Za UKĆ jestem odpowiedzialny w 100%. To moje muzyczne dziecko – tak bardzo moje, że bardziej się nie da. Nie mogę dopuścić do jego zaniedbania. Oczywiście wciąż jestem członkiem Corruption i nigdzie się z tej załogi nie wybieram. Też nadal podejmuję się pracy sesyjnej, ale ostatnio dużo rzadziej ze względu na UKĆ właśnie, no i od 10 lat prowadzę Rockalizacja by Mapex – prywatną rockową szkołę muzyczną w Białymstoku. Dużo obowiązków, więc albo robić coś na 100%, albo wcale.

…a czy posiadając takie doświadczenie nadal masz na horyzoncie perkusistów, na których się wzorujesz?

No pewnie, choć bardziej bym to nazwał inspirowaniem się. To się nigdy nie zmieni. Zmieniło się jedynie to, że do grona perkusistów doszło trochę gitarzystów, basistów i wokalistów. Gdyby jednak wnikliwiej podejść do sprawy, to ja się bardziej inspiruję zespołami, które kreują klimat, atmosferę wokół swoich kompozycji, niż konkretnymi muzykami. Nigdy nie przesiadywałem z jęzorem na brodzie obserwując youtubowych muzykantów. Nigdy też nie miałem parcia na techniczno-szybkościowe wyścigi. Zawsze uważałem, że najważniejszą cechą dobrego muzyka jest muzykalność. Znacznie większą wartość mają dla mnie trzy dźwięki zagrane emocjonalnie, niż sto dźwięków wystrzelonych w kosmos z rakiety technicznych patentów.

UKĆ – liczy się jakość

UKĆ – co wyróżnia projekt na tle innych?

Próbujesz mnie skłonić do przechwałek? Spoko, jest czym! 😉 Po pierwsze to w 100% wykonany, skomponowany i wyprodukowany materiał przez jedną osobę. Po drugie, za całość odpowiada perkusista, który wcześniej nigdy nie nagrał nic oficjalnego na gitarze, basie czy wokalu. Po trzecie, w Polsce jeszcze ŻADEN bębniarz nie nagrał solowej płyty z pełnym rockowym instrumentarium – bez posiłkowania się innymi muzykami, kompozytorami, tekściarzami czy producentami. Czy wystarczy? 🙂

Kto zajmował się charakteryzacją przy nagrywaniu klipu „Niepewność”? Dobrze poznaję, że została zastosowana protetyka?

Za charakteryzacje odpowiadał Kobaru. To prawdziwy magik, człowiek o nieskończonej wyobraźni, o niesamowitym oku do detali, otwarty, pomysłowy. Podczas kręcenia klipu pogoda nas nie rozpieszczała. Byłem jedyną osobą występującą we wszystkich scenach, jedyną osobą, która musiała w tych warunkach rozebrać się do rosołu, chodzić boso po szyszkach i gałęziach oraz taplać się w kałużach. Zarówno Kobaru, jak i Robert Zembrzycki (odpowiedzialny za kręcenie i montaż) ani razu nie marudzili na warunki. Swoją entuzjastyczną i pozytywną postawą bardzo mnie motywowali i nie pozwalali na żadne wątpliwości. I choć było zimno, mokro, wietrznie i boleśnie, to mieliśmy przy tym masę dobrych artystycznych emocji i ubaw po pachy, to też należy przyznać. A protetyka owszem została zastosowana, ale w dość oldschoolowy sposób – Kobaru pomalował mi zęby na czarno 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *