Vader. Ciemna strona mocy [WYWIAD – cz.2]

Zespołowi Vader zawdzięczamy tyle samo co Robertowi Lewandowskiemu, Romanowi Polańskiemu, czy Fryderykowi Chopinowi. To, co ich różni, to scena tudzież dziedzina, którą reprezentują. Można nie być ich fanem, ale szacunek chłopakom się należy! Pod ostrzałem muzycznych pytań znalazł się gitarzysta zespołu – Marek Pająk. Niech moc będzie z Wami!

Uważasz, że Vader jest zespołem, który jest nauczycielem dla młodszych kapel?

Marek: Nie chciałbym używać tego konkretnego określenia, ale na pewno wiele zespołów kształtowało swój kierunek dzięki Vaderowi. Nie mam tu na myśli gatunku muzycznego, bo moglibyśmy mówić o plagiacie. Uczyli się od nas podejścia do budowania swojej marki i sukcesu, pracy oraz pasji. Peter jest jedną z niewielu osób, które posiadają pasję. W tym temacie jest niezwyciężony. Wychowywał się w trudnych czasach, co jest bardzo dobrze opisane w książce. To jest jego siłą. Wydaje mi się, że wiele osób, które były świadkami wściekłości i ewolucji Vader, mogło wyciągnąć wniosek, że jeśli będą równie ciężko pracować na swój sukces, to go osiągną. Dążenie do tego wiąże się z wyrzeczeniami i byciem konsekwentnym. Vader jest jednym z niewielu zespołów, które grają nieprzerwanie od czterdziestu lat. Nigdy nie doszło do sytuacji, w której przestał istnieć – chociażby na rok czy na dwa. Wiele zespołów zza oceanu miało momenty, w których nie funkcjonowały z różnych pobudek. Nauką, którą niesie Vader, jest wiara w siebie. „Spójrz – tam jest zespół z zapyziałej Polski, kraju postkomunistycznego i oni są niezniszczalni. Jak oni potrafią, to my też potrafimy.” W pewnym sensie Vader jest wyznacznikiem nieśmiertelności scenicznej. Były zespoły jak chociażby Eagles Of Death Metal, które nazwy zaczerpnęli od nas, bo stwierdzili, że wyglądamy jak orły death metalu. Miło jest spotykać się z takim szacunkiem – mimo tego, że nie jesteśmy zespołem z pierwszych stron gazet. Nie mam tu na myśli wyłącznie szacunku do Petera, ale także do naszego całego wspólnego dorobku. Na naszym koncercie zamykającym trasę po Stanach w Tampie (a jest to jeden z głównych ośrodków death metalu) pojawił się Glen Benton z zespołem, przyjechali chłopaki z Cannibal Corpse i Erik Rutan, który grał w Morbid Angel. Poza tym był z nami na trasie basista Obituary, Terry Butler – też człowiek legenda. Pokazało mi to, że jesteśmy mocni; ludzie szanują Vadera i przyszli się spotkać, porozmawiać. Mogli mieć wywalone, bo grają w dużo większych zespołach jeśli chodzi o karierę i status w show biznesie. Vader ma szacunek na dzielni!

…czyli możemy powiedzieć, że Vader to polski Slayer?

Marek: Hahaha.. zawsze tak mówili! Vader, kurwa!!! Muzycznie ciężko nie doszukać się naleciałości slayerowskich. Choć z drugiej strony Judas Priest jest jednym z tych zespołów który odcisnął chyba największe piętno na twórczości kolegi Wiwczarka. Też bardzo ich lubię. Tak… Slayer jest bardziej odpowiedni. Działamy czterdzieści lat i nie dajemy za wygraną!

Wspominałeś o wściekłości, która towarzyszyła zespołowi. Czy ona dalej w Was tkwi, czy przybrała inną formę?

Marek: Wściekłość dalej jest. Jak wszystko się zgadza i koncerty idą gładko pod względem technicznym, przychodzi dużo osób, to w tym przypadku wściekłość zanika, bo jest po prostu ok. Po co się wkurwiać i o coś cisnąć? W momencie, kiedy się coś nie zgadza, to wypływa ta wściekłość i determinacja. Owszem – na scenie chcemy być brutalni i pokazać naszą moc. Myślę jednak, że towarzyszy temu pozytywna energia. Nie ma już młodzieńczego buntu i chęci rozwalenia wszystkiego. Osiągamy fun z muzyki i teraz to jest naszym priorytetem. Pokazujemy, że jesteśmy teamem, a nie lejemy wszystkich po ryjach. Hahaha… słynne „napierdalać!”

Muzyka była kiedyś nośnikiem protestu kulturowego. Dziś już nie ma takiej potrzeby?

Marek: Faktycznie tak było. Zespoły przyjeżdżały zagrać koncert i przy okazji demolowały kluby, hotele, zostawiały syf na scenie itd. My już nie musimy tego robić. Staramy się bardziej cieszyć muzyką zamiast pokazywać jacy to jesteśmy groźni. Jesteśmy grubo po czterdziestce, więc czas biegania z siekierami czy innymi kastetami minął. Muzyka dalej jest elementem pobudzającym krew w żyłach, podnosi nam testosteron, ale nie tak, że miałbym rozwalać gitarę o scenę.

Ale odwrócone krzyże w dalszym ciągu pojawiają się na scenie.

Marek: Oczywiście. Przypomniała mi się sytuacja z Jarocina. Mieliśmy pomysł, żeby zagrać Kata, bo jest to element historyczny festiwalu. Zapytałem Petera przed koncertem „jaką koszulkę ubierzesz? Mam nadzieję, że wziąłeś Kata”. A on mówi „no kurwa, zapomniałem!”. Miał Kinga Diamonda z odwróconym krzyżem z tyłu. Pasowało. Hahaha.. to był też taki mały „pstryk”, bo graliśmy między 2TM2 a Armią. Musieliśmy zachować równowagę mocy.

Co sądzisz o próbach cenzury muzyki i artystów?

Marek: Nie rozumiem tego. Nie lubię skrajności – w żadną ze stron. Wolałbym, żeby był zachowany balans. Cenzura stanowi formę blokowania ciemnej strony mocy na rzecz tej drugiej, która nie zawsze jest tą dobrą stroną mocy tak naprawdę. Słowo „cenzura” często ukrywa się pod wieloma różnymi działaniami. Przede wszystkim chodzi o działania ludzi i niechęć. Na szczęście to się zmienia jeśli chodzi o występy na żywo. Mamy dużo lepszy dostęp do kultury niż wcześniej. Na koncertach lokalnych niektóre domy kultury przyjmują nas z honorami. Nikt nie robi nam problemu z zagraniem. Wciąż są momenty, gdzie trafiamy miejsce, w którym nasza muzyka nie do końca jest postrzegana normalnie. Po co niepotrzebnie szukać drugiego dna? Sztukę też można cenzurować. Dochodzimy do pytania „gdzie się kończy granica cenzury a dobrego smaku?”. To jest kolejny temat.

…gdzie?

Marek: Nie jestem osobą odpowiednią, kompetentną, która mogłaby ten temat poruszać. Czasami jest bójka pomiędzy kierunkiem cenzury i dobrego smaku.

Bardziej niż Vaderowi dostaje się Behemothowi.

Marek: Nergal prowokuje ludzi do takiego działania. Wygląda to trochę jak zabawa w kotka i myszkę. My nigdy bezpośrednio nie podpuszczaliśmy ludzi, czy też organizacji etc. do tego, żeby nasz cenzurować czy banować. To nie jest nasz element marketingu. Nie mogę powiedzieć, że prób blokowania nas w ogóle nie było. Kilka lat temu, jeszcze przed pandemią, mieliśmy zagrać koncert w Świdnicy. Były protesty – lokalnego polityka przegranej partii. Skończyło się tak, że została wysłana modlitewna grupa, która zaczęła rozsypywać sól po kątach i kropić scenę. Na szczęście pomylili sceny, także ich egzorcyzmy nie podziałały.

Prowokatorem też jest Tom Araya – człowiek wierzący, który nagrał album pt. „God Hates Us All”. Trzymajmy się dalej tematu około-koncertowego. Interesuje mnie, czy taki zespół jak Vader, miewa jeszcze przeszkody podczas organizacji i grania trasy?

Reklama

Marek: Wizy. Bardzo często to one są największym problemem. Europejska trasa koncertowa miała być połączona z trasą po Chinach i po Azji. Niestety kwestia uzyskania wiz do Chin wywaliła nam to w kosmos. Problem był z wnioskami – albo były źle wypełnione, albo były wypełnione za późno. Procesu wizowego trzeba bardzo mocno pilnować. Czasami występują problemy geopolityczne. Zmieniają się przepisy, ceny wiz. Kilka lat temu mieliśmy problem z wjechaniem do Dubaju. W ostatnim momencie, a właściwie po wylądowaniu dowiedzieliśmy się, że koncert się nie odbędzie. Powód? Lokalna administracja nie zgodziła się na to. Zapytaliśmy: dlaczego? Przeskanowali nasz zespół i dopatrzyli się elementów, które mogą zagrażać ich światopoglądowi religijnemu.

A-ha.

Marek: Mogliśmy zagrażać wiernym, którzy planowali przyjść na nasz koncert. Może chodziło o to, że by się nawrócili, albo zostali ateistami. Nie mam pojęcia. Finał był taki, że spotkaliśmy się tylko z fanami. Puściliśmy muzykę Vadera z magnetofonu. Ogarnęliśmy meet & greet w niewielkim gronie, ale koncert się nie odbył. Po kilku latach sytuacja stopniała i układ geopolityczny trochę się zmienił. Udało się zagrać! Nie był to co prawda koncert w klubie czy też na stadionie, tylko był to koncert w klubie hotelowym. Nazwałbym to ambasadą dla otwartego świata. W innym klubie w mieście – nie ma takiej opcji. Możesz zagrać w klubie hotelowym, w którym mieszkasz, żeby nie rozsiewać tej…

…zarazy?

Marek: Przykładowo. Dubaj wciąż jest miejscem muzułmańskim. Trochę im się nie dziwię. Na koncert weszło niecałe trzysta osób. Czasami trasę przerywa uszkodzony autobus. To jest druga najczęściej pojawiająca się przeszkoda. Bardzo często w Stanach, bo lecimy na wynajmie. Staramy się nie przerywać trasy, ale czasami straci się jeden koncert. Chyba, że mamy awanturę o kasę. Np. okazuje się, że lokalny organizator zwiał z pieniędzmi, albo źle to zorganizował i nie wypłaca zespołowi pieniędzy… No sorry, ale nie mamy wtedy możliwości jechania dalej. Fakt, że trasę dograliśmy do końca, ale cały czas byliśmy zwodzeni za nos. Finał jednej z tras w Ameryce był taki, że koleś uciekał przed nami. Okazało się, że samoloty, które zabookował, były fake’owe i nasze loty zostały anulowane dwa dni wcześniej. Na szczęście byli z nami ludzie, którzy nam pomagali. Zadzwoniliśmy na policję i oni wyciągnęli go z samolotu. Są ludzie, którzy chcą zespół naciągnąć. Ta sytuacja była żenująca. Trzeba także sprawdzać opinie zespołów, które miały przyjemność grać np. na wcześniejszej edycji festiwalu, na który zostało się zaproszonym, czy nie mieli problemów technicznym tudzież z rozliczeniem. W Polsce nie mamy takich problemów. Mamy na tyle mały rynek muzyczny, że wszyscy od razu wiedzieliby o jakichkolwiek niedociągnięciach.

Nie zwalniacie z koncertami, ale z nagrywaniem już tak. „Solitude In Madness” ukazało się w 2020 r. Pamiętasz co stanowiło dla Ciebie inspirację?

Marek: Pandemia pokrzyżowała trochę nasze plany na promocję tego albumu. Ucięło nam bardzo dużo tras promocyjnych, które mogliśmy zrobić. Trasy, które się odbyły, były symbolicznie wyglądające. Graliśmy koncerty dla osób siedzących przy stolikach. Sold-out był na poziomie pięćdziesięciu lub stu-pięćdziesięciu osób. W Niemczech na koncertach można było tylko siedzieć, nie można było się poruszać. Jak masz klub nawet dla trzystu osób, a tylko piętnaście stolików, to ileż osób tam wjedzie? Do tego dochodził dystans. Pierwszy koncert, który zdefiniował styl trasy covidowej, był online. Pierwszy i ostatni taki, który zagraliśmy. Na koncercie były kamery i pustka. Czułem, jakbym nagrywał teledysk. Markowałem świetny klimat, ale nie było reakcji z ludźmi, bo ich nie było. Potem była ta trasa covidowa. Granie na 100% do ludzi, którzy nie potrafią ci tej energii oddać nawet, jakby chcieli, jest straszne. Na jednym z koncertów w Niemczech, przy stolikach, gdzie można było podawać wino, miałem wrażenie, że gram do kotleta. Dziwne uczucie. Drugim koncertem był koncert w Essen, który zagraliśmy w… kościele! W Niemczech nie ma takiego problemu i mogliśmy wynająć to miejsce. Technicznie? Nie było to najlepiej zorganizowany, bo takie miejsca nie są przygotowane na zagranie death metalowego koncertu. Ołtarz był zasłonięty. Był krzyż. Nie dało się go odwrócić, ale nie chcieliśmy robić chały. Wyobraź sobie, że graliśmy przed ołtarzem a ludzie siedzieli w ławkach jak na mszy. To było mega! Mało tego – można było kupić browara, a ludzie w tych ławkach moshowali. Niestety nie mogli wstawać, ponieważ ochroniarz pilnował covidowego porządku. Ludzie szli po piwo, przechodzili przez scenę po piwo i podczas tej drogi na chwilę zatrzymywali się, żeby pomachać głową i szli dalej po browara. Żeby było śmieszniej – garderobę mieliśmy na zakrystii i tam mieli wino mszalne.

Spróbowaliście?

Marek: Nie powiem. Hahaha… Ale ogólnie rzecz biorąc większość koncertów wyglądała dość smutno. Ludzie siedzieli, niby klaskali, ale nic nie byli w stanie z sobą zrobić. Koncert to jest interakcja. Nie tylko między utworami, ale także pod sceną. Muszę poczuć pot!To była tragedia dla tej płyty jeśli chodzi o promocję. A szkoda, bo uważam, że jest to świetna płyta, nagrywana w innych, nowych warunkach. Nagrywaliśmy w Anglii w Grindstone Studio. Nowe studio, w pewnym sensie świeża głowa oraz nowe wyzwania wymusiły na nas inny tryb pracy, ale też większe zainteresowanie tą pracą. Powiew świeżości pobudził nasze umysły. Jestem bardzo zadowolony z tego albumu!

Co mnie inspirowało? Płyta jest mocna, ale też jest mocno thrashowa. Nie jest stricte death metalowa. Starałem się przekazać więcej melodii w moich partiach solowych. Wizyta w Anglii spowodowała, że chciałem trochę nowocześniej zagrać swoje utwory. Peter mimo wszystko należy do klasyków i trzyma się swojej formy. Myślę, że to się fajnie uzupełniło. Niekiedy tworzę muzyczne epopeje narodowe, a Peter woli zwięzłe, konkretne, slayerowskie utwory. Moim głównym przewodnikiem była melodia i nowocześniejszy sznyt jeśli chodzi o pisanie riffów.

Jako gitarzysta zwracasz uwagę na warstwę liryczną? Zdarza Ci się przecież nagrywać wokale.

Marek: Kiedy nagrywałem swoje utwory i śpiewałem, to zwracałem na to uwagę. Teraz? Może ze względu na to, że często słucham muzyki w samochodzie, nie mam możliwości, aby zagłębić się w tekst. Trochę mi tego brakuje.

Jakie macie plany na przyszłość?

Marek: Minęły cztery lata od wydania „Solitude In Madness”. Ep’ka „Humanihility” zostanie nagrana jesienią tego roku.

Dlaczego nie longlplay?

Marek: Ze względu na inne zobowiązania. Planujemy pojechać na trasę do Skandynawii, żeby zamknąć etap czterdziestolecia. Chcemy też zamknąć trasę związaną z rocznicą „Back To The Blind”. W przyszłym roku pojawi się nowa płyta. Peter podzielił się też tym, jak widzi nową ep’kę. Myślę że będzie to ważny moment dla całej kapeli a przede wszystkim dla perkusisty. Będzie to jego pierwsze nagranie z Vaderem i będzie chciał to zrobić jak najlepiej i krótko mówiąc przypierdolić. Mam nadzieję, że kolejny pełny album uda nam się nagrać w kolektywie. Nie planujemy na razie większych tras, także powinniśmy mieć na to więcej czasu. Teraz chcemy wygrać wojnę bez wystrzelenia jednego naboju.

Skoro rozmawiam z gitarzystą grupy Vader, to muszę zapytać – jak Ci się podobają nowe historie z kanonu „Gwiezdnych Wojen”?

Marek: Oglądałem całego „Mandaloriana”. On był spoko. Serial ma swoją fabułę. Zrozumiałem dlaczego Disney wykupił franczyzę od George’a Lucasa. W moim mniemaniu historia „Gwiezdnych Wojen” się zakończyła. Ale jest jak w uniwersum. Wokół tego czasu – to, co jest przed czy obok – można trzepać na potęgę. Trochę nie ogarniam kolejnych historii przedstawionych przez Disney’a.„Obi-Wan Kenobi”, „The Book Of Boba Fett”, „Ahsoka” i „Aholita” – staram się traktować jak osobny twór. W porównaniu do klasyka te historie wypadają trochę blado. Nie chcę sobie psuć dotychczasowego obrazu „Gwiezdnych Wojen”. Seriale na platformach streamingowych są trochę przeciągane. Niekiedy brakuje mi tam akcji i czasami zdarza mi się przysnąć. Dlatego po dwóch czy trzech epizodach „Obi-Wana” odpuściłem sobie oglądanie. Za dużo tam dialogów. Disney będzie wyciskać cytrynę do końca. Nawet C3-P0 będzie miał swoją historię.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *