Fiński książę ciemności, Villie Valo, otoczył świat neonową czernią na początku zeszłego roku. Nowy rozdział w historii wokalisty HIM nie odseparował go całkowicie od dawnej twórczości. VV zieje romantyzmem niczym Smaug ogniem. Z romantyzmu się nie wyrasta – do romantyzmu się dojrzewa.
Czy wolność artystyczna – zarówno w procesie tworzenia, jak i np. podczas występów na scenie – jest rzeczywiście wolnością w pełnym tego słowa znaczeniu?
VV: Wszystko rozchodzi się raczej o wybór kajdan, które będziesz nosić. Kiedy pracujesz w branży, która wymaga od Ciebie kreatywności, to musisz wyznaczyć sobie deadline i opracować strukturę, której będziesz się trzymać w procesie tworzenia. Można by to nazwać swego rodzaju ograniczeniem, które jednocześnie jest potrzebne, by zapiąć projekt na ostatni guzik. Nie daje to całkowitej wolności, ale życie też takie nie jest. Musimy płacić podatki. Musimy kiedyś umrzeć. Wolność jest koncepcją, która jest czymś kapryśnym i chimerycznym. Wolność dzisiaj oznacza dla mnie możliwość tworzenia muzyki i podejmowania decyzji, kiedy piosenka brzmi dla mnie wystarczająco dobrze. Lubię współpracować z osobami beztrosko spontanicznymi i robiłem to przez większość czasu. Miło jest zanurzyć się głęboko w muzykę z nadzieją, że nigdy nie wyrwę się z tego świata.
Czy nazwałbyś siebie współczesnym Szekspirem? Czy z romantyzmu się nie wyrasta?
VV: Ha! Nie jestem poetą, a moim rodzimym językiem nie jest język angielski. Moje pióro nawet nie leży blisko pióra Szekspira. Lubię robić rzeczy inaczej niż inni ludzie. Ważne jest, aby pozostać wiernym sobie. Można korzystać z wielu źródeł inspirację. Czerpię zarówno z poezji, jak i oferty Netflixa; aspektu zanikania i McDonald’s. Można by powiedzieć, że z romantyzmu się nie wyrasta, ale dorasta się do niego. Widzę świat przez pryzmat romantyzmu i tak już zostanie. Zawsze byłem mroczną osobą. Serce stanowi centrum mojego wszechświata. Nie jestem w stanie wpłynąć na ten mechanizm, bo to on mnie napędza. Jestem w ciągłej podróży odkrywania tego, kim jestem. Może niekoniecznie odkrywam sens życia, ale jego małe, pojedyncze znaczenia. Może za młodu dopatrywałem się jakiegoś większego schematu, doktryny życia, ale wydaje mi się, że ten temat jest jedynie szukaniem wymówek, by żyć. Życie potrafi działać jak narkotyk, a w rzeczywistości stanowi swego rodzaju rutynę. Życie jest tym, co zdarzy się przed weekendem. Trzeba odkryć to, co cię nakręca.
Dlaczego nosisz „siatkową” maskę na okładce „Neon Noir”?
VV: To maska żałobna należąca do mojej dziewczyny. Pochodzi bodajże z lat 50. i kobiety często zakładały takie maski podczas pogrzebów. Zdjęcia na okładkę robiliśmy podczas pandemii. Był to dość depresyjny okres – zarówno dla mnie, jak i dla fotografa. Postanowiliśmy zrobić randomowe zdjęcia używając randomowych rzeczy, jakie akurat miałem u siebie. Nie zastanawiałem się nad tym jakoś specjalnie. Efekt finalny pozytywnie mnie zaskoczył, bo zdjęcie, które trafiło na okładkę, niesie ze sobą mieszane wiadomości. Jedni widzą w tym coś strasznego, inni zaś coś dziwnego, artystycznego… to właśnie magia dobrego zdjęcia, które stało się dziełem przypadku.
Czasem warto być dziwnym.
VV: Nawet nie staram się tego ukryć. Wszyscy mamy określony sposób na życie. Wiele osób boi się ściągnąć maskę i pokazać prawdziwego siebie. Dobrze jest pozwolić sobie na szaleństwo – przynajmniej od czasu do czasu. Może nie codziennie, ale chociaż w weekend.
Podobno byłeś zaskoczony, że ludzie dalej chcą słuchać Twojej muzyki, a niektóre koncerty Twojej poprzedniej trasy zostały wyprzedane. Skąd u Ciebie ta… skromność?
VV: Myślę, że jest to coś charakterystycznego dla Finów. Nie lubimy rozmawiać o czymś, co się jeszcze nie wydarzyło. To będzie najlepsza trasa do tej pory… nie można tego stwierdzić o czymś, co jeszcze nie zaznaczyło się na linii czasu. Tak jak wspominałem – możesz stwierdzić, że to świat fiński – szczególnie jeśli mówimy o rozrywce. Istnieje tutaj wiele zmiennych. Im lepiej publiczność reaguje na muzykę, tym większa ekstaza na scenie. Zdaję sobie sprawę z tego, że są ludzie, którzy będą chcieli mnie usłyszeć, ale nie jestem w stanie przewidzieć poziomu sprzężenia podczas koncertu. Poprzednią trasę uważam za udaną i jestem z niej niewiarygodnie zadowolony, bo ludzie reagowali pozytywnie na muzykę i byli zaznajomieni z przedstawionym im materiałem. Nie przyjmuję tego za pewnik.
VV kojarzy się głównie z HIM. Czy sięgasz czasem po starszą twórczość podczas swoich występów, czy HIM to osobny byt i ten rozdział jest w 100% zamknięty?
VV: Połowa tego, co gramy, pochodzi z repertuaru HIM. Koniec końców ten zespół jest ważnym rozdziałem w moim życiu. Dla mnie VV i HIM to ta sama książka, tylko inny rozdział, którego narrację prowadzi ten sam koleś. Nowy materiał dobrze się sprzedaje. Stare rzeczy brzmią świetnie w połączeniu z nowymi. Chcę być uczciwy nie tylko wobec siebie, ale także wobec publiczności. Niektórzy, przy okazji wydania nowej płyty, grają max 2-3 utwory ze starszych płyt. Znaleźliśmy lepszy balans i na naszych koncertach fundujemy przejażdżkę muzyczną kolejką górską. Staramy się brać pod uwagę fakt, w których zakątkach świata jaki album spotkał się z cieplejszym przyjęciem. Wprowadzamy zmiany w naszej setliście podróżując po różnych krajach i miastach.
Czyli udało Ci się stworzyć własne uniwersum, którego historie łączą się ze sobą niczym „Star Wars”, a nie są osobnymi historiami, których nijak nie da rady ze sobą powiązać?
VV: Słabsza wersja powieści Tolkiena, ubogi „Władca Pierścieni” w formie muzycznej. Zarówno u Tolkiena, jak i w moim przypadku, chodzi o budowanie świata. Spuszczam ze smyczy swojego wewnętrznego szaleńca i dostarczam mu narzędzi twórczych.
Czytałam, że niektórzy postrzegają ogłoszenie trasy jako koniec Twojej kariery muzycznej. Czy powinniśmy się tym martwić?
VV: Możesz martwić się o co tylko chcesz. Nie napisałem jeszcze kolejnego rozdziału. VV ma sie wyjątkowo dobrze, ale jeszcze za wcześnie, by mówić o nowym albumie nagranym pod tym szyldem. Już jakiś czas nie chwytałem za gitarę, bo niemalże nieustannie jestem w trasie. Muzyka zawsze była i będzie istotną częścią mojego życia. Czy następny projekt też nagram jako VV, czy jako ktoś inny… nie mam pojęcia… jeszcze. Nie ma sensu tworzyć długoterminowych planów, bo one mogą dość szybko ulec zmianie. Nazywam to efektem śnieżnej kuli. Mogę rzucić takową, ale nie wiem jak wielka się stanie kiedy zacznie się toczyć, ani kiedy dokładnie się zatrzyma. Proces twórczy też potrzebuje czasu. Nie chcę go uruchamiać, jeśli na końcu nie mogę powiedzieć, że stworzone piosenki brzmią dobrze.
Czy jest prawdopodobne, że – jeśli zdecydujesz się na zakończenie projektu VV – stworzysz bardziej optymistyczne alter ego?
VV: Ni chuja! Lubię tworzyć muzykę, która jest mroczna, romantyczna i dziwna. Uwielbiam muzykę dramatyczną i pełną emocji. Bycie częścią tego jest dla mnie motorem napędowym. Osoby tworzące taki rodzaj muzyki są najszczęśliwszymi osobami, które napotkałem na swojej drodze. Artyści tworzący wesołe piosenki zazwyczaj są tymi, którzy prywatnie są niezwykle poważni. Podobnie jest w świecie komików. Sam zrezygnowałem z pogoni za szczęściem. Mogę stwierdzić, że jestem kontent. To mi wystarczy. Aczkolwiek mój mózg działa tak, że zastanawiam się „co dalej?”. Zwykle nie siadam na dupie pogrążając się w refleksji niczym mędrzec. Jeszcze nie dotarłem do tego punktu. Wszystko jest względne. Nie czuję się na swój wiek. Wszystko zależy od perspektywy. Kiedy jesteś młody, to nie widzisz końca. Nagranie albumu dla mnie i późniejsza jego promocja, włączając w to trasy koncertowe, zajmie jakieś 4-5 lat. Mam 47 i logicznie rzecz ujmując, mam przed sobą 2 czy 3 albumy. Trzeba być realistą. To jest coś, co znajduje się w moim zasięgu. Po zakończeniu trasy będę chciał usiąść i chłonąć całą tę atmosferę. Zastanowić się nad tym, co jeszcze można zrobić i ulepszyć.
Czy miłość oznacza cierpienie? Np. w „Neon Noir” śpiewasz „A flashdance macabre to love’s soliloquy/Come love me ’til it hurts” („Makabryczny taniec do monologu miłości/Przyjdź i kochaj mnie, aż zaboli”).
VV: Hmm… co za dramatyzm… „Neon Noir” mówi o tym, że trzeba czuć miłość i że musi ona boleć. Miłość jest głęboką pasją. To nie tylko piękne wschody i zachody Słońca oraz kwiaty. Najlepsze życie wiążą się z cierpieniem i nie mówię tego z perspektywy masochistycznej. Musisz cierpieć i pracować na coś, żeby się wydarzyło czy też urzeczywistniło. Musisz pracować nad miłością, muzyką i nad sobą. Nie twierdzę bynajmniej, że życie powinno być ciężkie, ale że jego część wymaga niewielkiego poświęcenia. Proces tworzenia „Neon Noir” był wymagający, zagmatwany i zagadkowy. Robię to dobrze, czy źle? Zupełnie jak szekspirowskie „być albo nie być” – z tymże bez trzymania czaszki w ręce. Tworzenie albumu lub piosenki nie jest łatwe. Starasz się wykrzesać z siebie to, co najlepsze i doznać czegoś, czego jeszcze nie czułeś. Poniekąd rywalizujesz ze swoją dotychczasową twórczością. Nie jest to łatwe, ale daje satysfakcję i cel. Muzyka jest jak magia. Na początku jest cisza, a po kilku miesiącach wypełniasz ją piosenką. Nagrywasz ścieżki dźwiękowe poszczególnych instrumentów, tworzysz teksty i powstaje płyta. Czasami kosztuje to wiele nieprzespanych nocy, ale warto!
Wygląda na to, że lubisz polską publiczność. Grałeś tu w Walentynki i wkrótce będziemy mogli ponownie zobaczyć Ciebie na scenie.
VV: Bardzo się cieszę, że są ludzie, którzy pojawią się w Katowicach na moim koncercie. Chcę im podziękować za cierpliwość, bo minęło trochę czasu, kiedy ostatnio tam graliśmy. Koncert 13 kwietnia będzie hołdem złożonym muzyce. Z pewnością uda nam się osiągnąć więź między zespołem a publicznością. Będziemy się świetnie bawić! Mam nadzieję, że wszyscy będą zdrowi i dotrą na koncert zgodnie ze swoimi założeniami. Nie chcę być zbyt wymagający.
Czy chciałbyś zagrać ponownie w „Jackass” lub innym filmie?
VV: Nie jestem aktorem. Pojawiłem się w 2 części „Jackass”. Ogolili moje włosy łonowe, żeby zrobić z nich brodę. Pojawienie się w filmie było ciekawym doświadczeniem, ale to muzyka czyni mnie szczęśliwym i jest dla mnie kocem ochronnym. Bez niej czułbym się zbyt nagi.