Carnifex – Architekci mizantropii [WYWIAD]

Amerykańscy rzeźnicy z Carnifex przepuszczają szturm przez Europę, promując swój dziewiąty album „Necromanteum”. Główny kat zespołu, wokalista Scott Ian Lewis, przedstawił nam swój punkt widzenia nie tylko na temat dualizmu życia czy korporyzacji branży muzycznej, ale także terapii, jaką może być nagrywanie albumu.

Dlaczego Jordan opuścił Carnifex?

Scott Ian Lewis: Chciał założyć swój biznes. Jest mechanikiem – w dodatku bardzo dobrym. Interesuje się łodziami i zapragnął wykonywać ich konstrukcje oraz przyczepy do łodzi.

Zastąpił go Neal. Jaki był jego wkład w „Necromanteum”?

Scott: Całkiem spory. Zaczęliśmy z nim współpracować przed pandemią w lutym 2020 r. Na początku nasza współpraca opierała się na wspólnym graniu koncertów. Klątwa pandemii spowodowała, że Neal przestał grać w DevilDriver, do którego wtedy należał, więc nie wiązały go żadne zobowiązania. Kiedy wróciliśmy w trasę w 2022 r., Neal był już wtedy oficjalnym członkiem Carnifex. Od razu zaangażował się w proces tworzenia „Necromanteum”. Nie było żadnego okresu próbnego. Zaangażował się w 100% od samego początku.

Nagraliście kilka coverów. Rzadko zdarza się, żeby przebiły oryginał, ale w przypadku „Dead Bodies Everywhere” trafiliście w sedno! Czuliście dreszczyk emocji zastanawiając się, jak odbierze to KoRn, któremu poniekąd złożyliście hołd?

Scott: KoRn? Nawet nie mam pojęcia, czy słyszeli nasz cover. Przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo. Myślę, że wiele zespołów bierze się za przerabianie utworów takich legend jak KoRn. Zgadywałbym, że nawet nie zwracają na to uwagi. Kto wie? Ja nie. Dla nas była to fajna rzecz do zrobienia, bo jesteśmy ich fanami. Epogeum naszego zainteresowania przypada na początek tego wieku. Utwory, które wówczas powstały, są dla nas ważne. Jeśli mam być szczery to nie znam ostatniej piosenki czy też ostatnio wydanego albumu KoRn. Znam klasyki i wiem, że dalej grają koncerty i cieszą się popularnością.

Nad produkcją „Necromanteum” czuwał Jason Suecof i po raz pierwszy Ty oraz perkusista Shawn Cameron. Aktywny udział dał Wam większą wolność?

Scott: Nie wiem, czy otrzymaliśmy więcej wolności, ale zdecydowanie mieliśmy większą kontrolę. Właściwie to nie był pierwszy krążek, do którego przyłożyliśmy ręce przy produkcji. Zaangażowaliśmy się w ten proces już przy „Graveside Confessions”. Znajdujemy się w punkcie, w którym napisaliśmy wystarczająco dużo płyt i wystarczająco dużo piosenek. Jesteśmy w stanie stworzyć album bez niczyjej pomocy. Trzeba też myśleć o kosztach takich jak wynajęcie producenta z zewnątrz. Dla nas to trochę nieopłacalne. W przeszłości zdarzało się nam zatrudniać innych producentów (np. nagrywając „Until I Feel Nothing”). W zasadzie nie zrobili nic, by pomóc płycie. Dlatego wzięliśmy sprawy w swoje ręce.

…ale czuliście, że potrzebujecie przejąć nad tym kontrolę?

Scott: Jeśli mam być szczery, to producenci nie poświęcają zbyt wiele pracy nad albumem. Sugerują inną aranżację albo dodają trzy grosze do miksu. Jason jest niesamowitym inżynierem dźwięku i jego potrzebowaliśmy. Ja, Shawn i Neal znamy się z kolei na swojej robocie tworzenia i na tym polu nie potrzebowaliśmy żadnego wsparcia. Znasz to powiedzenie „gdzie kucharek sześć…”? Cała robota jest zrobiona bez potrzeby zaciągania dodatkowego wsparcia.

Odkopaliście się ze strat wywołanych przez pandemię?

Scott: Dopiero w zeszłym roku. Wyjechaliśmy w trasę latem 2021 r. i nie mogliśmy grać koncertów we wszystkich stanach, bo niektóre z nich były niemalże hermetycznie zamknięte. W Ameryce jest tak, że każdy ze stanów może stanowić osobne prawo. Lipcowa trasa była udana. Pod koniec 2021 r. odbyliśmy też trasę z The Black Dahlia Murder. Odbicie się od poniesionych strat zajęło nam prawie 3 lata. 

To była Wasza ostatnia trasa z Trevorem na wokalu w The Black Dahlia Murder?

Scott: Niestety tak. To była też jego ostatnia trasa.

Korporyzacja przyniosła jakiekolwiek benefity?

Scott: Musimy spojrzeć na ten biznes z innego punktu widzenia aniżeli ten należący do fanów. Prawdę powiedziawszy – nie jest to łatwy kawałek chleba. Myśląc o podobnych formach przekazu jak film, telewizja czy nawet broadway – masz tam chociażby związki zawodowe, które z założenia bronią praw pracownika. Przemysł muzyczny tego nie posiada. Nie obowiązują żadne zasady ani prawo. Nic. Firmy mogą robić co im się żywnie podoba. Nikt nie stanie im na drodze, bo nie mają żadnego nadzoru czy egzekwowania ustalonych przez indywidua reguł. Jest tylko to, co może ci ujść na sucho. Dla każdego zespołu może to być bariera nie do przeskoczenia, bo znajdziesz firmy – czy to agentów, wytwórnie itp., którzy nie będą przestrzegać żadnych wytycznych. Jak myślisz – co będzie ich celem? Zarabianie pieniędzy na każdy możliwy sposób.

Artyści stają przed wielkim wyzwaniem, bo wpisywanie ich na czarną listę jest bardzo powszechne.

Niektórzy agenci, managerowie, promotorzy, wytwórnie wywalają cię poza ich horyzont jeśli cię nie lubią albo jeśli nie przestrzegasz ustalonych przez nich zasad. A zasady są takie, żeby to oni czerpali możliwie jak najwięcej korzyści. Weźmy na tapetę kwestie logistyczne. Jeśli weźmiesz pod uwagę chociażby firmy wynajmujące busy, to po okresie pandemii wszystkie chcą otrzymywać zapłatę z góry. Wiadomo, że nie zarobisz nic na streamingu. Zespoły zarabiają jedynie będąc w trasie. Jeśli musisz pokryć większość kosztów trasy zanim jeszcze w nią wyruszysz – to może być to trudne dla niektórych kapel. Pieniądze, które zarabiasz, po prostu krążą od trasy do trasy. Całe szczęście mamy bardzo dobrego agenta. Do tej pory mieliśmy złych managerów, dlatego sami sobą zarządzamy. Zwolniłem bodajże czterech na przestrzeni 19 lat istnienia Carnifex. Wystarczająco długi okres na zrobienie przesiewu. Wytwórnie też potrafią być wyzwaniowe, ponieważ – jak wspominałem wcześniej – nie obowiązują żadne zasady. Może byłoby łatwiej zostać youtuberem aniżeli muzykiem wyjeżdżającym w trasy koncertowe? Nie musisz nigdzie wychodzić… ale może trawa nie jest tam bardziej zielona? Nie jestem youtuberem, ale zdaje mi się, że tworzenie zespołu, który jest aktywny na scenie i codziennie gra w innym mieście, jest trudniejszym zadaniem.

Jedynym sposobem na poprawę sytuacji byłoby zrzeszenie się muzyków w kolektyw i przedstawienie swoich oczekiwań względem korporacji. Nie sądzę, że miałoby się to urzeczywistnić. Przemysł muzyczny stworzył środowisko, w którym pożera własny ogon. Nie dla każdego znajdzie się miejsce. Zespoły konkurują ze sobą. Pomysł o połączeniu sił, by zająć się tym problemem i wspólnie zawalczyć o swoje… jakoś tego nie widzę. Większe kapele musiałyby ustąpić swojej pozycji, żeby pomóc tym mniej popularnym zespołom. Przemysł, który znam i wiele sytuacji, których byłem świadkiem, nie pozwala na przeniesienie tego obrazu do rzeczywistości.

Korporyzacja jest w stanie przynieść benefity, ale tylko wtedy, kiedy jesteś na samym szczycie. 90% zespołów nie czerpie z tego korzyści, ale pozostałe 10% świetnie sobie radzi. Jeśli uda Ci się dotrzeć na szczyt, jak to udało się chociażby Slipknot czy Panterze, to super. Jeżeli jesteś poniżej, to nie masz wielkiego pola, z którego możesz czerpać korzyści, bo można ciebie zastąpić i istnieje sporo zespołów podobnych do twojego. Nie chcesz spełnić czyich oczekiwań? Nara, siema, cześć – znajdziemy innego artystę. To trudne. Niczym polityka.

Nie sądzę, żeby zespoły pokroju Carnifex czy The Black Dahlia Murder dało się zastąpić, pomimo iż można znaleźć wielu naśladowców.

Scott: Tak to wygląda z perspektywy fanów. Fani sprawiają, że ten biznes jest warty zachodu. Natomiast przemysł posiada zupełnie podłoże. Te światy są niczym dwa bieguny. Nie masz pojęcia ile razy słyszeliśmy, że nie mamy odpowiednich kwalifikacji albo, że mamy szczęście będąc tam, gdzie aktualnie się znajdowaliśmy. Ludzie z branży nie mają zbyt wielkiego szacunku dla artystów. Według nich to oni są tym, co istotne, a muzycy powinni się cieszyć, że w ogóle dostali szansę. Osoby zajmujące się przemysłem muzycznym od kuchni myślą, że tworzą okazje, poezje, są degustatorami, krytykami i to, co uznają za dobre, to takie musi być dla każdego. To bardzo rozczarowujące.

Stawianie pierwszych kroków w biznesie nie jest takie złe, bo niewiedza jest błogosławieństwem. Nie wiesz jeszcze z jak zepsutymi ludźmi będziesz mieć do czynienia. Zdajesz sobie z tego sprawę dopiero po kilku latach. Nie mówię, że wszyscy ludzie w branży są źli, ale zdecydowana większość. Trzeba uważać na siebie i swoich fanów. To najważniejsze.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „Necromanteum” jest albumem nakierowanym bardziej na zewnątrz. Pokonałeś wszystkie swoje demony?

Scott: Nagrywanie płyt w zasadzie jest jak terapia. Mamy kilka albumów na koncie, więc można powiedzieć, że brałem udział w kilku sesjach. Innymi słowy – przepracowałem wiele tematów, które mi przeszkadzały bądź budziły we mnie niepokój czy też poczucie depresji. Proces bycia kreatywnym uwalnia emocje i jest to element dzielony z terapią. Rozmawiasz o swoich demonach i z czasem osiągasz większe porozumienie z samym sobą i zostawiasz to za sobą. Swój udział w procesie ma też wiek i idąca z nim dojrzałość. Zakładając Carnifex miałem 20 lat. Teraz mam 39. Myślę, że w tym czasie dorosłem nie tylko dzięki upływowi czasu, ale owej terapii, podróży, którą wciąż odbywam z zespołem.

Zapytałam, bo obiło mi się o uszy, że powodem przerwy, którą ogłosiliście w 2012 r. była Twoja depresja i konieczność uporania się z nią. Prawda li to?

Scott: Nie jest to prawdą. Przerwa działania zespołu to zupełnie inna historia podyktowana potrzebą rozstania się z naszą ówczesną wytwórnią. Mieliśmy z nimi gówniany deal i wydawanie płyty pod ich szyldem nie miało dla nas sensu. Nie daliby nam zarobić. Doszliśmy do wniosku, że albo całkowicie rozwiążemy zespół, albo musimy wycofać się z podpisanej umowy. Ogłoszenie przerwy zostało nam zalecone przez prawnika. Okazało się to dobrą taktyką na pożegnanie się z wytwórnią. Skoro nie graliśmy koncertów, to oni na nas nie zarabiali. Musieli się nas pozbyć. Tak działa każda wytwórnia. Prawdę rzekłszy, to cały czas pracowaliśmy nad „Die Without Hope”. Przemysł muzyczny ma swoje zasady (czy też ich brak) i gierki, ale ostatecznie to my rozdaliśmy karty.

Skąd wzięło się Twoje zainteresowanie pomieszczeniami psychomanteum?

Scott: Z oglądania serialów o zjawiskach paranormalnych i rzeczywistości. Słyszałaś o „Ghost Adventures”?

Nie.

Scott: Niektórzy udają się w niesławne miejsca z różnymi urządzeniami mającymi na celu rozmowy ze zmarłymi. Zanim rozwinęła się technologia oparta na elektronice – ludzie budowali pomieszczenia zwane psychomanteum – okrągłe pokoje w całości pokryte lustrami. W tego typu komnatach odbywały się seanse spirytystyczne. Co ciekawe – w czasach, kiedy było to powszechne, ludzie wiązali spirytualizm i seanse z medycyną. Wyobraź sobie, że idąc do lekarza mogłaś też liczyć na seans spirytystyczny. Lekarz odprawiający rytuały? Uznałem to za ciekawy temat.

…a sam pokusiłeś się kiedyś o rozmowy ze zmarłymi?

Scott: Nie. Przez długi czas pracowałem w kostnicy. To była moja pierwsza praca przed założeniem Carnifex. Osobiście nigdy nie miałem styczności z takimi rzeczami. Nie sądzę, żebyśmy mieli możliwość kontaktu z osobami, których już z nami nie ma. Z drugiej strony wszystko jest w pewnym stopniu możliwe. Są ludzie, którzy wierzą w życie pozagrobowe i twierdzą, że nawiązali kontakt ze zmarłym bądź że ta osoba im na to pozwoliła.

W „Torn in Two” śpiewasz „good or evil” („dobro albo zło”), „heaven or hell” („niebo albo piekło”). Czarno-biały obraz bez odcieni szarości pomiędzy kojarzy się z byciem w pułapce umysłu kogoś z osobowością borderline.

Scott: „Torn in Two” tyczy się raczej dualizmu życia. Codzienność to tragedie, ale także i cuda. Dotarło to do mnie podczas procesu rozwoju osobistego. Należy brać życie takim, jakie jest, a ma ono zarówno dobre, jak i złe strony. Idea, że wszystko musi być idealne, żeby było idealnie, to tak naprawdę farsa. To jest rzeczywistość, którą wszyscy powinniśmy zaakceptować. O tym jest „Torn in Two” – o dualizmie życiowym i jego akceptacji. Pamiętam dzień, w którym dowiedzieliśmy się, że Trevor Strand z The Black Dahlia Murder zmarł. Była to tragiczna wiadomość. Byliśmy wtedy w trasie i właśnie mieliśmy zagrać koncert, na który bilety się wyprzedały. Mieliśmy niesamowitą publikę tamtego wieczoru. To idealny przykład tego, że tego samego dnia może przydarzyć się coś strasznego i coś wspaniałego. W pewnym momencie możesz nie być w stanie kontrolować żadnego z tego typu wydarzeń. Ważna jest akceptacja.

Oddaliście piękny hołd ku pamięci Trevora (który odszedł od nas 11 maja 2022 r.). I za to wielkie dzięki w imieniu fanów zespołu! Myślisz, że ludzie pogrążeni w depresji mogą liczyć na zrozumienie?

Scott: Oby. Niektórzy spotkają się ze zrozumieniem, inni nie. Zdobywane przez nas doświadczenia często nie mogą być współdzielone z innymi. Ani ja, ani ty, nie możemy tego kontrolować. Nikt nie może. W ostatecznym rozrachunku chodzi o wspomnianą wcześniej akceptację. Nie każdy to zrozumie. Niektórzy to pokochają, inni znienawidzą, a jeszcze inni będą mieli to w dupie.

Jesteś architektem mizantropii?

Scott: Byłem i mogę nim być – jak każdy. „Architect of Misanthropy” ma dosyć prosty przekaz – nie rób sobie krzywdy; nie bądź nieszczęśliwy. Możesz mieć coś dobrego na wyciągnięcie ręki, ale jeśli twój umysł wędruje mroczną ścieżką, to możesz to przegapić. Każdy może interpretować teksty na swój własny sposób i ta interpretacja może się zmieniać na przestrzeni lat, ponieważ zmienia się na podstawie doświadczeń. Muzyka jest uniwersalnym językiem i może do ciebie przemawiać na różne sposoby w zależności od tego, w jakim punkcie życia aktualnie się znajdujesz.

Czy jesteś marzycielem śmierci? Możemy liczyć na drugi rozdział Twojej powieści graficznej „Death Dreamer”?

Scott: Haha… lubię tajemnice morderstw. Drugi rozdział „Death Dreamer” powstał podczas pandemii. Wydawnictwo jest niezależne. Przesłałem historię do mojego ilustratora, który dokończy scenariusz. Mam nadzieję, że uda nam się domknąć temat tak, żeby druga część ukazała się w 2025 r. To będzie ok. 110-stronicowa opowieść.

Widziałeś film „Carnifex”?

Scott: Nie. Wiem, że taki film istnieje i że nakręcili go studenci z Australii, ale nic poza tym. Nigdy go nie widziałem.

Która z publiczności jest bardziej szalona – europejska czy amerykańska?

Scott: Często jesteśmy o to pytani i to zależy… w zależności od tego gdzie się pojawiamy, możemy spodziewać się większej lub mniejszej ilości ludzi. Ogólnie powiedziałbym, że są do siebie bardzo podobne. Fani metalu łączą się w jedność niezależnie od kraju, w którym się znajdują. Kiedy gramy na żywo utwór, który ludzie lubią, to pod sceną mamy rzeźnię.

Pamiętam zabawną historię z jednego z koncertów w Szkocji. Musieliśmy przejść pewną drogę z zielonego pokoju z backstage’u na scenę. W zależności od miejsca, w którym grasz, „trasy” są różne. Czekaliśmy na gitarzystę, a okazało się, że Cory po prostu się zgubił. Musieliśmy zacząć we czwórkę. Wbiegł na scenę w połowie pierwszego utworu. Takie rzeczy się zdarzają kiedy codziennie grasz w innym miejscu i tracisz rozeznanie.

Ruszyła europejska trasa koncertowa. Jak dbasz o struny głosowe podczas takiego miesięcznego wysiłku?

Scott: Dobry sen i nawodnienie to dla mnie najważniejsze rzeczy. Jeśli jesteś w stanie zapewnić sobie obydwa te czynniki w odpowiednich ilościach – dasz sobie radę. Widziałem ludzi, którzy popijali Jacka Danielsa z colą wkraczając na scenę. Znałem gościa, który przed występem mył zęby, bo myślał, że pasta do zębów mu pomoże. Jedni żują tytoń, inni jedzą tłuste jedzenie… każdy ma swój patent.

Widziałam Wasz koncert we Wrocławiu w 2016 r. Jaka jest różnica między Carnifex wtedy, a teraz?

Scott: Zobaczmy… mamy nowego gitarzystę. Nie zmieniliśmy się diametralnie. Nasz sposób myślenia jest podobny. Dajemy z siebie wszystko zarówno podczas procesu tworzenia jak i grania koncertów. Staramy się dodawać nowe elementy do naszej muzyki. 2016 był rokiem, w którym wypuściliśmy „Slow Death”. Jest to pierwszy album, na którym połączyliśmy elementy black metalu z deathcore’em. Robi się to coraz bardziej popularne, dlatego podejmujemy próby odbicia się od czegoś, co mogłoby nas zaszufladkować i chcemy, by następna płyta różniła się od poprzednika. Nasze podejście względem testowania nowych rozwiązań się nie zmieniło tak samo jak pozostawianie wiernym sobie. Chcemy być najlepszymi wersjami siebie poprzez dodanie nowych elementów albo usprawnienie dźwięku, który już posiadamy.

Czyli starzejecie się jak wino?

Scott: Mam nadzieję! Zawsze staramy się zrobić więcej. Uczysz się tego będąc aktywnym w branży muzycznej. Musisz udowodnić także samemu sobie, że potrafisz stworzyć coś lepszego niż zrobiłeś rok temu. W przeciwnym wypadku stracisz zainteresowanie, nie przyciągniesz do siebie ludzi. Podobnie jest w moim życiu prywatnym. Staram się rozwijać. Stawiam sobie cele, oczekiwania, które z wiekiem przybierają na sile.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *