She Wants Revenge zagrał dwa koncerty w Polsce w ten weekend. Zespół już dwa razy ogłaszał przerwę w działalności. Jak to się mówi – do trzech razy sztuka. A She Wants Revenge tworzy dobre sztuki…
Czy teraźniejszość budzi zemstę do życia?
Justin Warfield: Zaskoczę Cię – jak na zespół, który ma zemstę [revenge] w nazwie, za bardzo o tym nie myślę. Powiedziałbym raczej, że współczesny świat jest trochę szalony.
Dlaczego?
JW: …a myślisz, że nasz świat jest normalny?
Zdecydowanie nie. A co najbardziej podoba Wam się w Polsce?
JW: Cieszymy się, że mogliśmy zagrać dla polskiej publiczności, bo nigdy wcześniej nie mieliśmy możliwości zagrania w waszym kraju. Zawsze ekscytującym jest móc poznać nową kulturę i ludzi, którzy są jej elementem. Pomimo wszelakich różnic wynikających chociażby z miejsca pochodzenia, łączy nas muzyka. Myślę, że polska publiczność docenia to, co robimy. Świadczy o tym chociażby wyprzedany koncert. To niesamowite, że docieramy aż tak daleko. Staramy się rozmawiać z ludźmi przed i po koncercie. Bez tego nie ma mowy o poznaniu danego miejsca. Będąc gdziekolwiek mamy ograniczony czas na zwiedzanie. Dlatego staramy się wygospodarować czas na rozmowy z ludźmi w miejscu, w którym gramy koncert. Lubimy zadawać dużo pytań.
…w takim razie powinniście też znaleźć czas na spróbowanie polskiej kiełbasy i pierogów.
JW: Pierogi to jedno z najlepszych dań na świecie!
High five! Nie będziemy jednak rozmawiać o kuchni, a o muzyce. Wasza wizytówka to hybryda post-punk, darkwave i muzyki elektronicznej. Czy używając tej mikstury trudno jest utrzymać fanów przy sobie?
JW: Nie sądzę, by w zakresie naszych obowiązków było utrzymywanie i przyciąganie nowych fanów. Niektórzy odkryli nas dzięki filmowi albo serialowi, czy playliście, zostaliśmy poleceni przez jakiegoś przyjaciela… Poruszamy tu temat odkrywania muzyki. Kiedy ktoś natrafi na She Wants Revenge albo inny zespół, którego piosenka mu się spodoba, to przeważnie chce wiedzieć więcej o danym wykonawcy i poszerzyć horyzonty o jego twórczość. Zapytałaś, czy trudno jest utrzymać przy sobie fanów… szczerze, to nikt nie jest w stanie tego kontrolować. Jednym mogą podobać się pojedyncze utwory, drugim całokształt twórczości zespołu – mogą znać teksty wszystkich utworów i zostać z tobą do końca i dojrzewać wraz z zespołem. Są też tacy, którzy zapomnieli o She Wants Revenge. Niektórzy po jakimś czasie odświeżają sobie naszą twórczość, inni nie. To, co możemy zrobić, to tworzyć nowy materiał i grać koncerty.
Co tak pociągającego jest w melancholii?
JW: Moje ulubione filmy, muzyka i działa sztuki są nie tyle melancholijne, co bolesne. Oglądając film nie chcę patrzeć na coś płaskiego, smutnego, ale też nie interesuje mnie przesłodzona, „popcornowa” historia. Pragnę czegoś pomiędzy, co posiada warstwy i pozwala mi doświadczyć pełnego wachlarzu emocji. Nie chcę zostać zmanipulowany. Pragnę autentycznych emocji smutku, radości, suspensu… Muzyka też powinna być słodko-gorzka. John i Paul z The Beatles podczas jednej z dyskusji porównywali swoje „dzieci”, swoje piosenki. Na początku istnienia zespołu Paul tworzył bardziej popowe, a John melancholijne melodie i teksty. Ktoś zapytał ich o współpracę i pogodzenie różnych charakterów. Paul powiedział, że tworzy treści „jakby cały czas miało być lepiej”, na co John odpowiedział, że „nie mogło być gorzej”. Bardzo mi się to spodobało. Typowa brytyjska wrażliwość. Pochodzenie wpływa na proces tworzenia. Za gówniaka wciągałem twórczość Jane’s Addiction, Red Hot Chili Peppers, Fishbone, The Doors, którzy mieli w sobie trochę mroku. Melodia, harmonia i produkcja muzyki The Beach Boys też była na wysokim poziomie. Ich „God Only Knows” jest tragicznie melancholijne. Dążę do tego, że łączymy wpływy Los Angeles z brytyjskim brzmieniami lat 70-80. Stereotypowo Brytyjczycy za bardzo się nie uzewnętrzniają. Mamy też Roberta Smitha, który wylewa wszystkie uczucia. Muzyka pokroju The Cure przemawia do nas. Muzyka, do której możesz tańczyć, mająca jednocześnie bardzo smutny tekst, jest dla mnie najlepsza. Pamiętam jak pierwszy raz udostępniliśmy nasz utwór na myspace. Napisaliśmy wtedy, że tworzymy muzykę, która sprawia, że dziewczyny chcą tańczyć i płakać.
She Wants Revenge to masa wzlotów i upadków. W historii zespołu było parę przerw w działalności. Stara miłość nie rdzewieje?
JW: Zawsze staramy się zostawić odrobinę tajemnicy w związku z tym, co się u nas dzieje. Nie wpuścimy Cię do naszego domu. Wcześniej wspomniałem, że lubimy Jane’s Addiction i The Doors – oni też utrzymywali wokół siebie otoczkę tajemnicy. Za pierwszym razem byliśmy przekonani, że nasza przerwa w teorii będzie rozpadem. Wtedy po prostu się nie dogadywaliśmy. Teraz potrafimy otwarcie rozmawiać z Adamem. She Wants Revenge powstało na przełomie 2003/2004 r. jako grupa przyjaciół grająca dla frajdy. Sprawy potoczyły się na naszą korzyść – kontrakt, płyta, trasa koncertowa. Ciągłe przebywanie ze sobą jest jak małżeństwo z posiadaniem dzieciaków jednocześnie. Ale bez miesiąca miodowego. Różnice osobowości zaczęły wychodzić na powierzchnię. Byłem gotowy, by robić inne rzeczy – spędzać czas z synem czy nagrywać albumy innych twórców. She Wants Revenge nie było wtedy priorytetem. Z Adamem byliśmy jak bracia walczący poza sceną. Dopiero po jakimś czasie zaczęliśmy na nowo ze sobą rozmawiać. W 2016 r. obchodziliśmy 10-lecie wydania naszej pierwszej płyty i nasz perkusista zasugerował, że jest to najlepszy czas na wznowienie działalności. Zbiegło się to z pojawieniem się „Tear You Apart” w jednym z odcinków „American Horror Story: Hotel”, dzięki czemu dostaliśmy potężnego strzała motywacyjnego, bo wiele osób zainteresowało się naszą twórczością. Nigdy nie chodziło o pieniądze. Pomyślałem sobie, że życie jest krótkie i trzeba wykorzystać okazję. Mimo iż reaktywowaliśmy swoją działalność i postanowiliśmy nie zachowywać się jak konkurujący ze sobą bracia, daleko nam było od idealnych relacji. Niektórych rzeczy na tamten czas nie udało nam się naprawić. Sukces, który udało nam się wtedy odnieść, był większy niż na początku, ale wciąż czegoś brakowało. Kiedy zatrzymał się świat z powodu covidu, każdy zyskał czas na przewartościowanie swojego życia. Przez chwilę myślałem, że chciałbym spełnić się w czymś innym aniżeli muzyka. Nie wiedziałem nawet, czy koncerty będą jeszcze możliwe. Ale kiedy świat na nowo się otworzył, to znowu poczułem tę miłość. Nie zdawałem sobie sprawę z tego, że mam potrzebę wydania solowego albumu, póki tego nie zrobiłem! Uczestnicząc w większych wydarzeniach, festiwalach, uderzyło we mnie, że chciałbym być tego częścią. Czemu więc tego nie zrobię? Dlaczego nie pod szyldem She Wants Revenge? Miałem tę wolność, żeby stworzyć coś poza zespołem. Nie tęskniłem za tymi złymi rzeczami jak krzyczeniem na siebie poza sceną. Dlatego zaczęliśmy rozmawiać i przerabiać błędy przeszłości, żeby uchronić się przed nimi w przyszłości. I oto jesteśmy! Zrobiliśmy spory progres. Mamy ukończone 80% nowego albumu, nad którego pracą mieliśmy sporo funu. Wiem, że starzy fani będą obstawać przy tym, że nasza wczesna twórczość jest najlepsza, ale jak dla mnie to nowy materiał jest tym, który zasługuje na największe uznanie. Życie jest krótkie. Mamy bardzo dobry zespół. Uwielbiamy tworzyć muzykę i grać ją dla ludzi. Poświęciliśmy sporo pracy, żeby stać się lepszymi ludźmi. Bardziej niż kiedykolwiek czuję się komfortowo będąc wokalistą She Wants Revenge. Z czasem zaczynasz akceptować niektóre rzeczy nie pozwalając na to, by oddzielały cię od różnych warstw życia i osiągania tego, czego pragniesz. Mamy do siebie ogromny szacunek. Zrozumieliśmy, że nie będziemy w stanie siebie zmienić. Jesteśmy kim jesteśmy. Doceniamy siebie nawzajem – jako ludzi i jako artystów. Nie poddamy się.
Wspomniałeś, że macie gotowe 80% nowego materiału. Zaprosicie jakichś gości do udziału w nagraniach?
JW: Na ten moment nie ma nikogo, kto brały udział w nagraniach spoza stałej ekipy, która bierze udział w występach na żywo. Na pewno możesz spodziewać się klasycznego She Wants Revenge. Thomas Froggatt kiedyś grający na gitarze i będący w zespole od samego początku, teraz gra na basie. Spencer, który kiedyś pomagał nam jako techniczny, teraz jest gitarzystą prowadzącym. Scott Ellis wycofał się z gry na perkusji, więc zastąpił go David. Poza tym nie planujemy nikogo zapraszać. Ale zakiełkowałaś mi pomysł, więc… kto wie?
Z kim chcielibyście współpracować?
JW: Hmm… z takiej wymarzonej współpracy na pewno byliby to Timbaland, Billie Eilish, Placebo, Johnny Marr, Robert Smith. Chciałbym też spróbować stworzyć coś wspólnie z The Cult. Lubimy nagrywać i grać koncerty z naszymi idolami. Może w pewnym momencie udałoby się nagrać coś wspólnie z Martinem Gore’em.
Długa lista… Niektórzy zresztą porównują She Wants Revenge z twórczością Depeche Mode.
JW: W 2004 r. zobaczyłem się z Martinem w jednym z klubów. To mój stary przyjaciel, a minęło trochę czasu od naszego ostatniego spotkania. Przyniosłem mu naszą płytę. Powiedziałem, że inspirujemy się jego twórczością. Może zabrzmię jak szaleniec, ale uważam, że Depeche Mode jest jednym z najlepszych rockowych zespołów na przełomie ostatnich pięćdziesięciu lat. Dlaczego mówię, że rockowych? Bo są gwiazdami rocka i dają większe rockowe show aniżeli większość grup z głośnymi gitarami i krzyczącym wokalem. Oprócz tego są najlepszymi autorami piosenek wszechczasów. Tworzenie mocnej muzyki, która jest mroczna i taneczna, jest jak najbardziej na miejscu.
Powróćmy jeszcze na chwilę do Lady Gagi. „Bloody Mary”, chociaż wypuszczone przed kilku laty, zyskało popularność po tym, jak utwór zaczął być wykorzystywany w aplikacji Tik Tok. Co sądzicie o takich „powrotach” zakurzonych utworów i wpływie aplikacji typu Tik Tok na kulturę?
JW: Odświeżanie starszych utworów ma ogólnie związek z mediami – nie tylko z Tik Tokiem. Kiedy wszystko jest poniekąd scentralizowane – medycyna, informacje, telewizja, komunikacja – masz mniej możliwości wyboru i ciężej jest go podjąć. Radio kontrolujące przemysł muzyczny w latach 1950 do wczesnych 2000 nie zezwalało wielu artystom na przełamanie ścian i zaistnienie na rynku. Nam udało się ulokować i ugruntować pozycję jeszcze w tych „cięższych” czasach, co otworzyło nam wiele drzwi. Napster, streaming, iTunes, Spotify, dały więcej kontroli w ręce słuchaczy. Jedyną wadą, która jest przytłaczająca, jest deregulacja wszystkiego. Masz wtedy tysiąc albo i milion radiostacji, bo każdy profil jest swego rodzaju radiostacją. Co w tym wszystkim jest na plus to otwarcie świata dla osób, które mają wspaniałe utwory albo pomysły i dzięki danej platformie mogą zostać odkryci. Social media stworzyły rewolucje, bo są przestrzenią także dla tych, których inni próbują stłamsić. Zdecydowanie potrafią być też destrukcyjne. Ale jeśli chodzi o muzykę, czy tworzenie makijażu, albo sytuację, w której ktoś wrzuci nasz utwór jako tło do swojego video, a ktoś inny zainteresuje się tymże utworem, to robi to naprawdę dobrą robotę i docieramy do osób, które wcześniej nie miały z nami styczności. To, co mi się w tym wszystkim nie podoba to to, że przemysł muzyczny bierze słupki oglądalności, by określać jakość zespołów. Wcześniej była to liczba sprzedawanych albumów, teraz mamy liczbę kliknięć. Gra, w którą wszyscy musimy grać.