Suicide Silence – Remember…You Must Die

Nowy, siódmy album od amerykańskiego Suicide Silence to bez wątpienia jedna z największych niespodzianek tego roku.

Po potężnej fali krytyki jaka spadła na zespół w ostatnich latach, panowie zrobili nie krok do tyłu, a cofnęli się w swojej twórczości do czasu, kiedy za mikrofonem stał zmarły w 2012 roku Mitch Luker. Nie dość, że „Remember… YouMustDie” to fan service, o jaki proszono, to na tle innych, najdłużej istniejących w gatunku zespołów, prezentuje się jako deathcore, który można bez wstydu puścić zagorzałym fanom grindu i death metalu.

Nie bez kozery wspominam o najbardziej ekstremalnym z całej stawki grindzie, bowiem panowie całkiem zgrabnie przemycili kilka riffów, które mogłyby się pojawić na płytach Nasum („KillForever”), nie zapominając jednak o tożsamej dla deathcore’a motoryce. Właściwie, to szufladkowanie tej płyty mija się z celem, bo miszmasz, jaki nam zaserwowano od „Alter of Self”, żywcem wyjętego z ikonicznego „The Cleansing” przez festiwalowy hymn „The Third Death” i wreszcie najdłuższego na płycie ociekającego groove „Full Void” (Decapitated, ktoś coś?) potwierdza, że panowie, zwłaszcza w nowym składzie z perkusistą Erniem Iniguezem, mają do powiedzenia coś więcej niż muzyka i przekaz dla nastoletnich fanów ekstremy.

Ostatnie zdanie poprzedniego akapitu to szpila wbita w „prawdziwe” środowisko metalowców, którzy od początku kariery Suicide Silence kładli grupie kłody pod nogi. Nie pomagało namaszczenie przez Lamb of God i trasy ze Slipknot – wcześniej Mitch Luker i spółka, a teraz Eddie Hermida i koledzy byli, są i pewnie jeszcze niejednokrotnie będą wyszydzani. Zupełnie niepotrzebnie, bowiem po dwudziestu latach na scenie, zespół na tyle mocno zaznaczył swoją obecność na kartach historii tej muzyki, że ostatnie, o czym powinno się mówić w kontekście tej formacji to kontrowersje, antagonizm i szydzenie z twórczości. Wszelkim malkontentom odradzam podchodzenie do tej płyty z nastawieniem, że to tylko breakdowny i nic więcej. Pod warstwą narastającego przez pandemię wkurwienia ukryto niejeden brzmieniowy smaczek (bas w „Capable of Violence”) a warstwa wizualna tej płyty, od okładki po teledyski, ujawniające mocno zdystansowany imidż grupy, chyba po raz pierwszy w karierze Amerykanów dobitnie ilustruje podejście do branży i sceny w ogóle.

Czysto muzycznie jestem w stanie postawić ten album tuż za „The Black Crown” z 2011 roku. Tamten album miał w sobie dużo groove, a nawet deftonesowych fragmentów, ale kipiał nienawiścią i chęcią dominacji rynku muzycznego. Dwanaście lat później Suicide Silence idą po swoje dumnie wystrzeliwując kolejne salwy blastów, gitarowych dysonansów i opętańczych wokali Eddiego Hermidy. Dzisiejszy lider grupy nie robi już takiego wrażenia jak za czasów swoich występów w All Shall Perish, ale bez dwóch zdań to nadal jeden z najbardziej utalentowanych wokalistów w całym gatunku, który nie tylko wpisał się w brzmienie Suicide Silence, co pozwolił grupie trafić do grona odbiorców, które wcześniej nigdy nie zwróciłoby na nich uwagi. Zakładam drogi czytelniku, że Ty również.

Recenzował: Grzegorz Pindor

Nuclear Blast Records

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *