Variété – „Variété”

Jest niemała grupa słuchaczy uważających, że to największe osiągnięcie polskiej muzyki około-rockowej w ogóle. Brak dostępności zrobił z niej płytę kultową. Po niemal 30 latach od dnia premiery legendarny album „Variété” wraca na sklepowe półki, również w wersji winylowej.

Przez dziesięciolecia kompakty czy to w pierwszym tłoczeniu Kophaus z 1993 roku czy reedycji Music Corner wydanej trzy lata później pojawiały się od czasu do czasu na aukcjach internetowych osiągając zawrotny kwoty. To tylko budowało status tej płyty, choć już w dniu premiery okrzyknięto ją zjawiskiem. I choć późniejsza ścieżka rozwoju zapędzała ich w przeróżne strony muzycznej mapy, to zaczynali od cold wave. Uważani są zresztą za prekursorów gatunku w Polsce. Jako stali bywalcy koncertów w Jarocine dzielili scenę z 1984, Aurorą, Madame czy Made in Poland.

Lider Variété, Grzegorz Kaźmierczak, miał zresztą nosa, bo gdy „Variété” się ukazała zimna fala powoli przemijała i w zasadzie nic nie wróżyło, że zimnofalowy kompakt wydany już w latach 90’ mógłby tak złotymi zgłoskami zapisać się na kartach historii polskiej muzyki. Ale ten materiał wymyka się nieco gatunkowemu banałowi. Fakt, jest szaroburo, czuć że nad dźwiękami unoszą się stalowe chmury, post-PRLowski brud jeszcze wałęsa się po ulicach, ale to też PRL trochę wyższych lotów, taki w którym Marek Hłasko przepala papierosem kolejne kieliszki lewej wódki, dekadencki i artystyczny.

Te kompozycje ponad przeciętność wynosi kilka aspektów. Przede wszystkim Andrzej Przybielski – legendarny trębacz związany ze sceną awangardową, on nadaje tu szczyptę wariactwa swoją rozkrzyczaną w przeróżne strony jazzową trąbką. Sprawa druga to teksty Kaźmierczaka, które formą czerpią wprawdzie z zimnej fali, ale jednak przebija przez nie treść – nieprzypadkowo przecież Kaźmierczaka uważa się za jednego z najlepszych tekściarzy w kraju. Niemniej istotny jest fenomenalnie klangujący bas Wojciecha Woźniaka – w reedycji brzmiący soczyście i czysto.

Jest w tej muzyce dużo z jazzowej awangardy połączonej z transową motoryką i skąpanej w gęstym sosie zimnofalowych klimatów. Zupełnie jakby pogrążony w mroku i szarości Tie Break. Jest tu swoisty nihilizm, dekadentyzm i stoickie wyczekiwanie nadchodzącej skądś katastrofy, jakieś takie przeczucie klęski. Przeczytałem gdzieś, że w podobny sposób kompozycje buduje Tool i rzeczywiście, pewnych podobieństw między zespołami można się doszukać. A ja bym jeszcze sięgnął po rodzimy Kobong. I jasne, Variété to w żadnym razie nie metal, ale jednak podejście do zwichrowanej, anarchizującej, niebanalnej formy jest podobne.

Bez wątpienia „Variété” to zjawisko nieprzeciętne, a teraz, gdy płyta jest ponownie dostępna, każdy może się mu przysłuchać. Warto, bo to istotny kawałek historii polskiej muzyki.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *