Dziwnie, dziwniej, najdziwniej – o oryginalnych stylizacjach scenicznych metalowych kapel

Osobom cierpiącym na przewlekły brak dystansu, chroniczny deficyt dość prymitywnego poczucia humoru i w kwestii metalowych brzmień – poważnych jak karambol na autorstradzie – nie polecamy czytania dalszej części artykułu, szczególnie przy nadciśnieniu łączonym z wysokim stężeniem majonezu we krwi.

Do stylizacji pewnych metalowych gatunków i podgatunków muzycznych zdążyliśmy się już przyzwyczaić, niewątpliwie prym wiodą tutaj bandy grindowe oraz wszelkie gatunki łączone rutynowo z monochromatycznym tapetowaniem facjat w rzucik „panda z permanentnym zatwardzeniem” i ilością metalowych elementów w garderobie powodującym dziką chęć zaciągnięcia delikwenta w krzaki przez przeciętnego złomiarza.

Przyzwyczailiśmy się również do formacji, które na wizerunku i show scenicznym zbudowały niejako swoją markę i tu wymienić można walący w publiczność kilkunastometrowym ejakulatem Rammstein, zajeżdżający na scenę kartonowym czołgiem Sabaton, maskowany Slipknot czy popularny swego czasu Stryper – przedstawiciel chrześcijańskiego glam metalu z neonowym krzyżem na scenie i pasiastym żółto-czarnym rzucikiem albo Twisted Sister słynącym z makijaży charakterystycznych dla bardzo zmęczonych pracą dam negocjowalnego afektu.

Dziś trochę mniej serio…

LORDI – „The devil is a loser and he’s my bitch”

Daleko nie trzeba szukać, skoro już od Eurowizji z 1996 roku serwujące hardrock nienachalnej urody potwory są jednym z bardziej rozpoznawalnych bandów. Ten eurowizyjny wjazd mieli chłopaki na wypasie. Sam szef ekipy Mr. Lordi – przeklęty władca ciemności jest hm… owocem mezaliansu międzygatunkowego Demona z Południa i pani Goblinowej z Północy, poczętym w mało romantycznych okolicznościach podczas najazdu Demonów. Dzięki swoim mocom i dość szczególnej aparycji Mr Lordi pokonał Gobliny i Demony, stając się Władcą Laponii. Podróżując po świecie poznał sojuszników, którzy dołączyli do zespołu: i tak do składu wpadli Barbie zmywająca makijaż kosiarką, Mumia której odpada żuchwa, oraz sporo postaci których proweniencji zdrowiej jest nie drążyć zanadto.

Kostiumy projektuje i pierwotnie wykonywał Tomi Petteri Putaansuu – jednocześnie naczelny kompozytor, autor tekstów i rysownik komiksów prawdziwy czło… tfu! potwór renesansu. Hardrock Lordi chwytliwy, wesoły, pełni również funkcje edukacyjno – terapeutyczne, podnosząc na duchu i pokrzepiając mroczne serduszka nastoletnich fanów cięższych dźwięków w trudnej otaczającej nas rzeczywistości. Mamy tu numery o asertywności „Fuck you asshole, Greetings from the heart, fuck you asshole, Sincerely with love”, o anomalich klimatycznych „It Snows in Hell” czy wręcz prorocze „You will see the joker, soon’ll be the new kings”, uczące skromności „I’m the Best”, kilka uwag o mięsnej tradycyjnej diecie demonów „Babez for breakfast and more sluts for lunch” czy rzeźniczy dział kulinarny w „The Chainsaw Buffet”.

Koncerty fińskich potworów to show na wypasie. Finowie zaczerpnęli co najlepsze z tradycji shock rocka, kłaniając się nisko w scenografii i w tematyce Panu Alicji Cooper, równie często prezentując na scenie niekompletne człowieki lub jedynie ich fragmenty po srogich wypadkach z ostrymi krawędziami. Warto raz zobaczyć pełen występ Lordi na dużej festiwalowej scenie – na takich scenach zespół odnajduje się doskonale, Mr Lordi rozwija skrzydła dosłownie i przenośni, strasząc ogromną błoniastą nietoperzową konstrukcją. Bywa, że gość zaproszony na scenę wybitnie podniesie komizm występu: tak było w przypadku obdarzonego wzrostem siedzącego psa Udo Dirkschneidera, który pociesznie pomykał pomiędzy monstrami na potężnych koturnach, niczym pękaty krasnal.

HEVISAURUS – heavymetalowe prehistoryczne gadziny

Pochodząca z kraju wiecznej zimy jurajska wersja polskich Fasolek skrzyżowanych z Majką Jeżowską. Hevisaurus to band paleontologiczno – heavyetalowy, którego odbiorcami są fińskie bombelki w szerokim przedziale wiekowym i każdy dorosły który jeszcze nie ubił jeszcze wewnętrznego dziecka. Hevisaurus to taka metalowa wersja Teletubisiów z uroczymi ksywkami Milli Pilli, Riffi Raffi i Muffi Puffi i wyrazami paszczy sugerującymi lekkie upośledzenie. Według legendy pięć metalowch jaj dinozaurów przetrwało masowe wymieranie około 65 milionów lat temu w górach czarodziejów, aż 2009 roku na górę trafiły czarownice i potężne uderzenie pioruna powodując wyklucie się hevisaurów.

Sam zespół założył Mirka Rantanen, pałker składu Thunderstone wsytępujący jako Apatosaurus o ksywce Komppi Momppi. Bez śmieszków tu proszę, bo w ogoniastym i zębatym zespole który cudem przetrwał kredę, nie byle jakie nazwiska się udzielały: Santeri Kallio (Amorphis), Perttu Kivilaakso (Apocalyptica), Tony Kakko i Henrik Klingenberg (Sonata Arctica), Noora Louhimo (Battle Beast), Timo Kotipelto, Matias Kupiainen i Jens Johansson (Stratovarius), Marco Hietala i Emppu Vuorinen (Nightwish), Gus G znany z Firewind czy zespołu Ozzyego Osbourne’a czy nieżyjący już Alexi Laiho i jego kumpel Daniel Freyberg z Children of Bodom. Zespół koncertuje ze względu na barierę językową głównie na terenie Finlandii. Śpiewające po fińsku dinozaury, zapewne robią wrażenie na widzach, szczególnie tych niespodziewających się, już po kilku festiwalowych piwkach.

TROLLFEST na metalowo „Dance Like A Pink Flamingo”

Ta niezwykle radosna i barwna ekipa pochodzi z mrocznej Norwegii znanej z nieco innego gatunku muzycznego. Trolle obwożą się chętnie po całym świecie ze skocznym folkmetalem, tekstowo w fikcyjnym języku Trollspråk, będącym mieszanką norweskiego i niemieckiego, dbając jednocześnie o zawsze niepowtarzalny i oryginalny wizerunek sceniczny.

W 2011 roku ekipa trolli na scenie pojawiała się w owadzich pasiastych wdziankach, rozkosznie bzykając po scenie jako bączki, nad czołem mając majtające się pociesznie czułki. W 2019 roku do Polski wpadli promując „Norwegian Fairytales” wystrojeni jak znękane dziesięcioletnim pobytem w PRL-owskim kraju księżniczki disneya z migrującym po całej klatce piersiowej biuście. Księżniczki prezentując publice w pełnej krasie cokolwiek kubistyczne oblicza i kudłate kolanka powodowały spontaniczne akcje matematyczne wśród uczestników koncertu konstatujących wątpliwą urodę dam na scenie – liczących uważnie czy są o jedno piwo za daleko, czy może za blisko jeszcze.

Aktualnie na scenę wyskakuje stado flamingów skrzyżowanych gabarytowo z indykami, w różowych rajstopkach, złocistych spódniczkach – promując album „Flamingo Overlord”. Uroku koncertom dodaje niewątpliwie totalna fiksacja scenograficzna ekipy na punkcie kolorowych baloników – jest ich dużo i są wszędzie.

NANOWAR OF STEEL czyli „Into Gay Pride Ride” bo „Metal-La-La-La!”

Włoska ekipa metalowo-kabaretowa dopiero co nawiedziła polskie sceny dając niezapomniany show. Jest to kolejny wyjątkowy wizualnie skład. Nanowar określa się jako 'Italian comedy heavy metal band’ ładując do muzyki – często coverów – tyle kiczu, parodii i pociesznej tandety, że zwyczajnie nie da się obok nich przejść ani obojętnie, ani trzeźwo. Włosi z powodzeniem sprofanowali lirycznie Iron Maiden, Metallica, Rhapsody Of Fire, Bling Guardian i oczywiście Manowar. Muzycznie chłopaki trzymają przyzwoicie fason.

Ekipę tworzą gardłowy Potowotominimak w stylizacji a’la Rob Halford na przyciętym budżecie, Mr. Baffo lubiący przewiew w okolicy klejnotów rodowych – spódniczki znaczy, Mohammed Abdul niczym zapuszczony disneyowski Dżinn, Gattopanceri666 i Uinona Raider. Na scenie jest… wszystko, od różowych tutu, przez maskotki, sowy, Cthulhu, sceny wyjęte z koszmarów tysiąca i jednej nocy oraz legendarne klasyczne tańce znane z baru pod szyldem „Błękitna Ostryga”. Zespół dystans ma tak potężny, że udziela się również parodiowanym bezlitośnie formacjom i czasami kogoś tam namówią do współpracy jak przykładowo Fabio Lione z Rhapsody of Fire, tudzież dołączy inny nieco przetrącony muzyk z kapel w rodzaju Sabaton czy Gloryhammer.

Jak poważne zdanie można mieć o kapeli, tytułującej numer „Power of the Power of the Power of the Power of the Power of the Power (of the Great Sword)”? Niemal kultowy jest „The Number Of The Bitch”, czy „Odino & Valhalla”.

NanowaR of Steel i Frozen Crown w Krakowie [ZDJĘCIA]

GRAILKNIGHTS czyli Superhero-Metal

Niemiecka formacja, która Polskę odwiedziła w 2008 roku jako support Sabaton którego wokalista jakiś czas temu wziął udział w nagraniu „Pumping Iron Power”.

W 2010 pod starą Progresją oryginalna ekipa wywołała gromkie salwy śmiechu publiki, bo ktoś dość potocznie przetłumaczył ich wstępniak koncertowy z języka niemieckiego na polski. Otóż rycerze Świętego Graala usiłują z pomocą „chóru bitewnego” znaczy się publiki odzyskać wspomnianego Graala od „zjebanego ch*ja”, który im tego Grala ukradł – niejakiego Dr Skulla, który ma swojego Todiego w postaci Morph the swarf. Rycerze mają za to do pomocy cudownego śnieżnobiałego rumaka z różową pelerynką „Beer Supplying Steed” dla przyjaciół „Zapf Beauty”, który na koncertach dowozi publiczności całkiem konkretny baniaczek piwka.

Niemcy grają całkiem sympatyczny melodic death metal, mieszkają w zamku Grailskull w składzie sugerującym wybitnie bohaterskie i szlachetne pochodzenie: Mac Death, Lord Lightbringer, Sir Optimus Prime i Baron Van der Blast, który zastąpił Duke’a of Drumington. Mają kolorowe wdzianka niczym Załoga G z japońskiego anime (albo Kapitan Planeta – przypis dla młodszych czytelników) i takimi samymi kolorkami markerów składają autografy na fankach. Poważną ciekawostką jest fakt, że jeden numer z ich najlepszej płyty „Alliance” jest poematem Johanna Wolfganga von Goethego z 1774 roku.

GWAR – czyli „co tu się odpiedo***ło?!”

Amerykański skład powstał w 1984 roku, od tamtej pory w wyjątkowo popaprany sposób zajmuje się skatologicznym heavy metalem, który bezlitośnie został zepchnięty na dalszy plan przez dość nietypowy wizerunek kapeli.

Według ich własnej mitologii członkowie GWAR byli częścią elitarnej siły bojowej, Scumdogs of the Universe, służąc jako niewolnicy Mistrza i zyskując stopniowo reputację międzygalaktycznych pojebańców. Tak im się pogorszyło, że zostali wysłani na głupią misję, by podbić „nic nieznaczące gów*o unoszące się w ciemnym zakątku wszechświata – Ziemię” czyli „This Toilet Earth” i bzykając namiętnie małpy człekokształtne, dali początek całej historii ludzkości. Fascynujące, nieprawdaż?

Na scenie szlachtowali i bzykali wszystko – często jednocześnie: od Obamy i Trumpa, przez niejakiego austriackiego Adolfa malarza czy Jezusa, na Schwarzeneggerze kończąc. Lista byłych członków zespołu przekroczyła 20 i nadal rośnie, dziedzicząc niejako ksywki sceniczne jak Flattus Maximus, których było już 5. Bywają częstymi gośćmi amerykańskiej telewizji, zapraszani do programów Joan Rivers czy Jerrego Springera, a sceny po ich występie wymagają przede wszystkim gruntownego sprzątania. Najlepsze co można zabrać na ich koncert to płaszcz przeciwdeszczowy i parasol.

Sztuczna jucha leje się tam litrami paskudząc wszystko w dość obszernym polu rażenia pozostawiając pstrokaty krajobraz jak po przejeździe stada zdziczałych kombajnów przez rzeźnię przemysłową. Piankowe kostiumy ekipy w bagażu zajmują znacznie więcej miejsca niż sami muzycy z instrumentami włącznie, estetyką sugerując srogie eksperymenty genetyczne na zmutowanych zawodnikach sumo i transformersach jednocześnie.

ALESTORM czyli „Pirate Metal Drinking Crew”

szkocki gay pirate folk metal po takim GWAR scenicznie prezentuje się dość niewinnie, ale tam jest kaczka. Ogromna żółta kaczka, która zwykle kończy żywot rozerwana na strzępy po wrzuceniu w kocioł kicającej radośnie, a jednak krwiożerczej publiczności. Nie robi się takich rzeczy kaczkom.

Kapela produkuje z roku na rok coraz bardziej potłuczone morskie opowieści, przy okazji premiery „Klątwy kryształowego kokosa” „Zombies Ate My Pirate Ship”, a rok temu wydany „Seventh Rum of a Seventh Rum” opiewa uroki drewnianych nóg i tłumaczy, że to nieładnie gdy „Bite the Hook Hand that Feeds”. Warto wspomnieć że kapitan tego pirackiego nieogaru Christopher Bowe jako Zargothrax, Dark Emperor of Dundee udziela się również w innym równie porąbanym projekcie znanym jako Gloryhammer.

WINNIE PUHH – Korsakow, facet z naszego regionu, pojechał wczoraj na Łotwę

Estoński zespół muzyczny, grający punk rock, którego pierwszym hitem był numer „Nuudlid ja hapupiim” (Kluski i zsiadłe mleko). W 2013 roku Winny Puhh uczestniczył w estońskim finale krajowym Konkursu Piosenki Eurowizji 2013 z piosenką „Meiecundimees üks Korsakov läks eile Lätti” (Korsakow, facet z naszego regionu, pojechał wczoraj na Łotwę) i wtedy stał się sensacją internetu.

Ekipa rzadko koncertuje, traktując muzykę jako działalność poboczną, a szkoda wielka bo aktualnie grają na dwie perkusje. Zespół w typie, co się zobaczy to się nie odzobaczy. Zawroty głowy gwarantowane!

Abstrahując od wartości muzycznej i różnorodności stylistycznej, czy nie byłoby pięknie gdyby ktoś wpadł na genialny pomysł zorganizowania Beka Festiwalu, na który zaproszone zostałyby wyłącznie porąbane zespoły? Kogo dopisalibyście do listy?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *